wtorek, 19 kwietnia 2022

Rozdział 2 Złapany za migdały

 




Nie straciłabym wiary w moją linię rozumowania. Nawet jeżeli ten jeden fakt wydawałby się z nią niezgodny, oznaczałoby to tylko tyle, że możliwa byłaby inna interpretacja.



W sali balowej wrzało od wymienianych szeptem plotek i konspiracji. Często pojawiały się pytania: co się stało? ktoś zginął? jak do tego doszło? czy morderca jest wśród nas? Mimo że głosy szlachciców i szlachcianek były przyciszone, wyraźne echa ich słów krążyły wokół, podsycając strach, ale i zaciekawienie gości.

Blada jak ściana lady Helena nie wytrzymała tego napięcia; przeprosiła towarzystwo i oddaliła się do swojego pokoju w towarzystwie innej damy, najprawdopodobniej starszej siostry.

Jak na umówiony znak większość kobiet w towarzystwie także zaczęła gorzej się czuć. Łapały towarzyszy za ramię, przyciskały do nich swe drżące ciała i pochlipywały, wystraszone.

Ten widok przypomniał mi o słowach starej piastunki: Roń łzy przy każdej sposobności, gdyż cnotą twoją ma być nieśmiałość, a ozdobą słabość i łzy*. Niewątpliwie każda dama znała tę zasadę, gdyż tego uczono dziewczynki od najmłodszych lat: polegania na mężczyznach i robienia za ich tło, aby wyglądali na jeszcze mężniejszych.

Częściowo prychnęłam, a częściowo odkasłałam w reakcji na tak żałosne przedstawienie. Jednak cała reszta spektaklu szła po mojej myśli. Oficerom ze Scotland Yardu nie zajęło wiele czasu zlokalizowanie arystokraty pachnącego migdałami. Warto w tym momencie napomknąć, że oglądanie śledczych, którzy tropili winnego jak prawdziwe psy gończe, było wyjątkowo pociesznym widokiem.

— Ależ, o czym panowie mówią?! JA winny śmierci wicehrabiego? Toż to jakiś absurd! — krzyknął do nich baron MacAlister.

Jego oburzenie było poniekąd zrozumiałe, lecz w obecnych na sali osobach tak gwałtowna reakcja wzbudzała coraz większe podejrzenia.

— Przykro mi, ale zebrane przez nas ślady wskazują na pana — odpowiedział Gregson.

Przysłuchiwałam się rozmowie ze skrytym uśmiechem. Nie było zaskoczeniem, że po raz kolejny policjanci przypisywali sobie wszystkie zasługi. Gdyby do prasy wpłynęły nazwiska kogoś spoza Scotland Yardu, mieszkańcy Londynu odebraliby to jako niekompetencję londyńskiej policji. Śledczy mogli więc korzystać z pomocy osób niesłużących prawu i państwu, ale pod żadnym pozorem nie pozwoliliby dowiedzieć się o tym opinii publicznej. Nie obchodziło mnie jednak, komu w Scotland Yardzie moje rady pomogą w zdobyciu uznania — Lestrade'owi, Gregsonowi czy Athelneyowi Jonesowi — dopóki nie rujnowało to całkowicie planu.

— Jak śmiecie wysuwać takie podejrzenia przeciwko mnie?! Jestem szanowanym członkiem tego imperium. Pracuję dla Jej Wysokości Królowej! Te bezpodstawne oskarżenia będą was drogo kosztować!

— Panie MacAlister — zaczął spokojnie Moriarty — byłem obecny na miejscu zbrodni i mogę zaręczyć, że panowie oficerowie mają podstawy do zatrzymania sprawcy. Jeżeli jest pan niewinny, proszę pokazać im wnętrze swojej marynarki. Z pewnością brak narzędzia zbrodni oczyści pana imię z podejrzeń.

Zarówno w wysuniętej sugestii, jak i dżentelmeńskim uśmiechu nie było ani krzty uprzedzenia. William wydawał się aniołem wśród diabłów, dlatego baron natychmiast go usłuchał.

— Z przyjemnością to zrobię! Proszę, zobaczcie sami, że nic nie... — Baron momentalnie zamilkł. Wyciągnięta z kieszeni lekarska buteleczka kompletnie zbiła go z tropu. — To... to... Ktoś mi to musiał podrzucić! Zaręczam, że to nie należy do mnie!

— Zaprosiłem do domu mordercę... — rzekł szorstko Alan.

— To nie byłem ja! Owszem, rozmawiałem z wicehrabią jako ostatni, ale nie otrułem go!

Pewność siebie i swoista zuchwałość barona, którymi błyszczał na przyjęciu, zniknęły na dobre. Przez chwilę stał w bezruchu na środku sali, nerwowo się rozglądając i nie wiedząc, co zrobić. Jego twarz ukazywała targające nim emocje; z wściekłości wręcz zsiniał, gdy nie dostrzegł w tłumie choćby jednej wierzącej w jego niewinność osoby.

Tymczasem Lestrade zabrał z dłoni barona pustą buteleczkę i odkręcił jej korek. Niewątpliwie rozpoznał zapach migdałów, gdyż nadymał dumnie pierś, zatrzymując materiał dowodowy przy sobie. W jutrzejszych gazetach z całą pewnością będzie można przeczytać, że sprawca został schwytany niedługo po dokonaniu zabójstwa dzięki przenikliwości i ogromnej wiedzy pana Lestrade'a ze Scotland Yardu.

Jednak tam, gdzie u jednych radość, u drugich było rozgoryczenie; Gregson długo będzie chował do mnie urazę za wtrącenie się w tę sprawę i pomoc udzieloną jego rywalowi.

— Proszę pójść z nami, panie MacAlister — powiedział do barona przez zaciśnięte zęby.

Przerażony MacAlister próbował oponować, lecz nie miało to większego znaczenia dla śledczych. Byli absolutnie pewni, iż rozwiązali tę straszną sprawę. Zostało im tylko zamknąć barona w areszcie aż do czasu procesu i napisanie stosownego raportu. Rano udzielą kilku wywiadów, na których bazie powstaną artykuły wychwalające londyńską policję. Dalsze wydarzenia nastąpią bezwiednie, gdyż to ujęcie mordercy wprawiało w ruch kolejne klocki domina.

Domina znacznie większego, niż ktokolwiek w tej sali zdawał sobie sprawę.



~✻~



Potrzeba było kilku służących do przygotowania gości do wyjazdu z posiadłości. Ci opuszczali klasycznie bogatą salę, której wspomnienie będzie przywodzić im na myśl wyłącznie sprawę morderstwa wicehrabiego, z twarzami umęczonymi, wprost zmordowanymi niepokojem. Jednak emocje ich czy służby nijak się miały do trwogi młodego małżeństwa — podczas ich pierwszego wspólnego przyjęcia sir Alan stracił ojca, a lady Helena teścia. Przerażające, że ktoś dokonał morderstwa. Przerażające tym bardziej, iż szlachcic zabił szlachcica. Być może zamiast idei noblesse oblige wysoko urodzeni woleli praktykować brutalniejsze nurty, takie, których sentencje zamieściłyby się na rodowych powozach.

Coś jak homo homini lupus**.

— Eliza! — Richard położył dłoń na moim gołym ramieniu. Miałam wrażenie, jakby jego zimne palce wypalały mi skórę. — Wybacz, najdroższa, ale nie zdołam cię eskortować z powrotem do Londynu.

— Och, proszę nie zaprzątać sobie tym głowy. Pańską rodzinę spotkała dzisiaj okropna tragedia. W obliczu takich okoliczności jest pan w pełni zwolniony z obowiązków towarzyskich — zapewniłam, posyłając mu pobłażliwy uśmiech.

Oficjalnym zwrotem i wzniosłymi słowami nakreśliłam wyraźną granicę, którą Richard postanowił bezceremonialnie przekroczyć, przesuwając dłoń wyżej i opierając na moim obojczyku.

— Jaki byłby ze mnie partner, gdybym zostawił damę kompletnie samą? — Zmarszczył brwi i zsunął wzrok na moją klatkę piersiową. — Proponuję spędzić noc w rezydencji. Po południu zabiorę cię do domu. Jeżeli będziesz chciała... — Ostatnie słowa wypowiedział niższym głosem.

Mimo że obrzydzenie zorganizowało w moim żołądku rewolucję, to odsunęłam się na odległość dwóch kroków z niezmiennie życzliwym wyrazem twarzy i dopiero wtedy strzepnęłam delikatnie rękę Richarda.

— Doceniam pana wspaniałomyślność, ale niestety czekają na mnie pilne sprawunki w Londynie.

— Jakie pilne sprawunki może mieć samotna kobieta? — parsknął. — Co więcej: jak niby zamierzasz dostać się do Londynu bez swojego powozu? Na tej wsi nie ma dorożkarzy, których mogłabyś wynająć.

Na dźwięk mojego chichotu Richard odrobinę się zmieszał. Usiłował zachować pewność siebie, ale świadomość, iż nie mógł spodziewać się po mnie typowego zachowania damy, zmuszała go do czujności.

— To żaden problem — odpowiedziałam, spojrzeniem ogarniając hall. — Panie Moriarty — zwróciłam się do dżentelmena, z którym skrzyżowałam spojrzenia — czy wraca może pan teraz do Londynu?

— W rzeczy samej.

— Czy w takim razie, oczywiście, jeśli to nie problem, mogłabym zabrać się razem z panem?

Otwartość, z jaką zadałam to pytanie, nie zgorszyła Williama, czego właściwie się spodziewałam, gdyż arystokratyczna godność i życzliwość przenikały każdy cal jego wysokiej, szczupłej postaci.

— Oczywiście. Będę zaszczycony pani towarzystwem.

Nie ukrywając zadowolenia, porzuciłam towarzystwo Richarda i dołączyłam do Williama zupełnie jak wtedy, gdy szliśmy razem na piętro. W prędkim spojrzeniu, którym mnie omiótł, wyczułam pewne rozbawienie, ale w jego głosie dało się słyszeć jedynie szacunek.

— Spokojnego wieczoru, panie Richardzie.

— Wzajemnie — odpowiedział Richard tonem osoby, która podejrzewała, że była przedmiotem kpin.

Jako dojrzała kobieta poczułam się w obowiązku do rozwiania jego wątpliwości.

— Do zobaczenia. Ach, i proszę uważać z alkoholem przed snem. Może się to nieciekawie skończyć...

Zreflektowałam się uśmiechem na oburzone spojrzenie Richarda, kiedy opuszczaliśmy z Williamem hall. Podany przez kamerdynera płaszcz, który zostawiłam na przechowanie, nie chronił przed chłodem nocy, jednak okrywał całą górną część ciała, a zatem nikt nie mógł dostrzec na mojej skórze ciarek. Od wschodu wiał zimny wiaterek, a po niebie czarnym jak atrament powoli przesuwały się ciężkie chmury, spod których od czasu do czasu wyglądał księżyc w nowiu. Powietrze było na tyle przejrzyste, aby widzieć trasę z pewnej odległości, a boczne lampy przy schodach zapewniały oświetlenie, dlatego mogliśmy swobodnie się poruszać.

Powóz rodowy Moriartych zatrzymał się na ścieżce przed schodami, gdy dorożka innego arystokraty odjechała. Chociaż teoretycznie nie było czemu się przyglądać, jako że wozy szlachciców zawsze wyglądały tak samo, prześledziłam uważnie wzrokiem każdą z części, począwszy od kół, a skończywszy na emblemacie na drzwiach.

— Je crois en moi. Piękna maksyma — mruknęłam z uznaniem, gdy już ulokowałam się wygodnie na miękkim siedzeniu wewnątrz powozu. Na podobny komfort nie można byłoby liczyć w zwykłych londyńskich dorożkach.

— Dziękuję — odpowiedział William, sadowiąc się naprzeciwko. — Dobrze zna pani francuski?

— Wystarczająco, aby czytać zagraniczne dzieła.

— Jakie na przykład?

W tym samym momencie strzelono lejcami, a konie z parsknięciem zaczęły galopować. Powóz ruszył żwirową drogą i w końcu po kilku zakrętach opuścił ścieżkę prowadzącą do posiadłości sir Alana.

— Poemes saturniens, Romances sans paroles, Fêtes de la faim, ale to tylko kilka przykładów... — odparłam z francuskim akcentem, uważnie przyglądając się twarzy swojego towarzysza, na której bezustannie tańczył uśmiech.

— A więc interesuje panią poezja. Chciałbym okazać należyte zainteresowanie pani upodobaniami czytelniczymi, ale obawiam się, że to dziedzina wykraczająca poza moje kompetencje — powiedział z przepraszającym uśmiechem.

Przechyliłam głowę i zmarszczyłam brwi, poruszona serdecznością i przystępnością młodego hrabiego.

— Proszę mi wybaczyć, jeśli wprawiłam pana w zakłopotanie. Nie było to moim zamiarem. W ramach rekompensaty może mnie pan zapytać o dowolną rzecz niezwiązaną z literaturą. O ile oczywiście ma pan takie pytanie...

— Właściwie to tak, jest pewna rzecz, o którą chciałbym zapytać — podchwycił natychmiast. — Powiedziała pani, żeby śledczy szukali kogoś, kto pachnie migdałami, ponieważ taki zapach wydziela kwas cyjanowodorowy. Tylko dlaczego sprawca miałby pachnieć migdałami? Nie zauważyłem, aby rozlał ciecz na swoje ubranie. A może chodziło o rękę? Ale czy wtedy zapach rzeczywiście byłby tak intensywny...?

— Cóż, to prawda, że brzmi to z lekka niedorzecznie, ale skoro policji udało się znaleźć sprawcę, to moja teoria okazała się trafna.

— A gdyby się pani pomyliła...?

— Nie straciłabym wiary w moją linię rozumowania. Nawet jeżeli ten jeden fakt wydawałby się z nią niezgodny, oznaczałoby to tylko tyle, że możliwa byłaby inna interpretacja. Na przykład sprawca pachniałby nie migdałami, ale różami, gdyż przechodził przez korytarz na piętrze, gdzie unosiła się intensywna woń róż.

— Jednak w pierwszej kolejności postawiła pani na migdały. Dlaczego?

— Róże albo migdały. Obie opcje były równie prawdopodobne. Ale gdybym wybrała róże, policja straciłaby czas na sprawdzanie mnie, pana, sir Alana i służących. Zanim dotarliby do gości, zapach migdałów mógłby zostać zatarty. Podjęłam więc najlogiczniejszy wybór — wyjaśniłam otwarcie, chociaż przeważnie nie traciłam czasu na tłumaczenie oczywistych kwestii. Postąpiłam w tej sytuacji inaczej, gdyż wiedziałam, że te pytania przyświecały zgoła innemu celowi niż ujrzenie nici, która doprowadziła do pojmania sprawcy. — Podejrzewam jednak, że pan, jako konsultant kryminalny, zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę i bez mojej prostolinijnej dedukcji. A skoro już rozmawiamy na temat tej przykrej sytuacji... Jak pan myśli, co było motywem zabójstwa?

Spojrzałam na jego bladą, gładką twarz i niemalże się roześmiałam na widok chwilowego zadumania.

— Bez wątpienia nic, z czego nasz sprawca mógłby być dumny. Inaczej tak gorliwie nie zapewniałby o swojej niewinności.

— Istotnie.

Imię barona MacAlistera ani razu nie padło, mimo że większość prowadzonej przez nas rozmowy dotyczyła właśnie jego osoby. I bynajmniej nie było to spowodowane przez strach przed szerzeniem paskudnych plotek, nikt bowiem, nawet woźnica, nie słyszał słów wypowiadanych wewnątrz powozu. Zwyczajnie miałam swoje powody do takiego zagrania, lecz czy Moriarty zdawał sobie sprawę z identycznych rzeczy? Sama obserwacja podczas konwersacji nie pozwalała mi na rozstrzygnięcie tej kwestii, jednak intuicja, której nie bałam się powierzać swego życia, pchnęła mnie ku twierdzącej odpowiedzi.

Kątem oka nadzorowałam otoczenie, co jakiś czas od nowa obliczając, za ile dotrzemy do Londynu. Pokonanie tych kilku mil zdawało się trwać krócej, niż kiedy jechałam z Richardem do posiadłości sir Alana. Teraz ledwie zarejestrowałam moment mijania stawu niedaleko wioski i opuszczenie drogi ciągnącej się w pobliżu pól, farm i przerzedzonych zagajników.

Byłam szalenie pochłonięta realizowaniem zaplanowanej intrygi, aż do momentu, kiedy dostrzegłam lustrujące mnie co jakiś czas krwistoczerwone oczy. Subtelny wzrok, którego nie sposób zauważyć, jeżeli nie jest się paranoikiem wyczulonym na obserwację.

Gdy zainicjowałam interakcję, coś mnie poruszyło. Nie wiedziałam co, dopóki nie znaleźliśmy się sami na miejscu zbrodni. Wtedy zrozumiałam, że na horyzoncie pojawił się ktoś odpowiedni do wykorzystania przy kolejnym planie, a rozmowa w dorożce tylko mnie w tym przekonaniu utwierdziła.

— Dokąd konkretnie panią zabrać? — zapytał William, kiedy powóz wjechał na pierwszą londyńską ulicę.

— Do muzeum brytyjskiego, proszę.

Gotowa byłam wytłumaczyć, dlaczego nie poprosiłam o zabranie mnie wprost przed bramę mojej rezydencji, jednak żadne dociekliwe pytania nie padły.

Rzuciłam okiem na widoki za oknem. Obraz Londynu malował się w ponurych barwach, nie do końca wyraźnych przez wilgotną mgłę wielkiego miasta, która chwytała wznoszące się nieśmiało światło dnia. Byłoby cudownie, gdyby takie naturalne zjawiska mogły oczyścić brudne od mrocznych tajemnic zakamarki imperium.

— Panie Moriarty — przeniosłam wzrok z powrotem na hrabiego — mam do pana prośbę jako do konsultanta kryminalnego.

William spojrzał na mnie spokojnie.

— Jaka to prośba?

— Przepraszam, ale nie mogę teraz powiedzieć niczego więcej. Proszę w wolnym czasie odwiedzić mnie w mojej posiadłości. Zna pan adres, prawda?

Dotarcie przed budynek muzeum brytyjskiego zajęło dłuższą chwilę, którą w pełni wykorzystałam na zarzucenie przynęty, opowiadając wyjątkowo wymijająco i z powagą o przysłudze. Dopiero gdy dorożka się zatrzymała, przywołałam na twarz uśmiech i powstrzymałam Williama przed otwarciem mi drzwi.

— Nie trzeba. — To powiedziawszy, opuściłam powóz i stanęłam na opustoszałej drodze. Wzięłam głęboki oddech, po czym odwróciłam się do nieskazitelnie eleganckiego hrabiego i obdarzając go pogodnym uśmiechem, dodałam: — Z całego serca dziękuję za pańską uprzejmość oraz pomoc. Mam nadzieję, że wkrótce ponownie się zobaczymy. Tylko bardzo proszę, żeby wtedy pańskim woźnicą nie był nikt z półświatka.

Mrugnęłam, po czym zamknęłam za sobą drzwi powozu.



__________________

*Nawiązanie do wypowiedzi Elizy Orzeszkowej.

**Człowiek człowiekowi wilkiem (łac.)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz