niedziela, 23 czerwca 2019

Rozdział VII








W nieświadomym człowieku tkwi jego tragiczny los.

— Zygmunt Freud



Przełknęłam głośno ślinę, wzdychając ciężko. Uważnie rozglądałam się po otoczeniu, wypatrując bioorganicznych bądź tajemniczej kobiety, mimo że nie miało to najmniejszego sensu. Jeśli spotkalibyśmy zarażonych niezidentyfikowanym wirusem, zachowujących się nadzwyczaj agresywnie i inteligentnie, byłby to koniec. Zostało nam kilkanaście naboi, a ponadto moja mobilność drastycznie zmalała, co stwarzało dodatkowe problemy. Nie chciałam się przyczynić do śmierci kolejnej osoby, w żaden jednak sposób nie przekonałabym Leona, żeby ratował się ucieczką, gdyby zaszła taka potrzeba.

Z ulgą przyjęłam fakt, że miałam się coraz lepiej; przestałam tracić siły, chociaż po zastanowieniu nie byłam pewna, czy wcześniej słabłam. Prawie nie czułam krążącej w żyłach adrenaliny. Serce biło w miarę spokojnie i mogłam niemalże uwierzyć, że wszystko sobie wymyśliłam, gdyby nie dreszcze na skórze — głównie w okolicach rany postrzałowej, choć wewnątrz niej również odczuwałam mrowienie. Martwił mnie sposób, w jaki moje ciało reagowało, lecz ciekawość stłumiła to uczucie. Była ujmująca, niepokojąca i dziwnie naturalna.

Leonowi ani słowem nie wspomniałam o swoim stanie, woląc nie mieszać mu w głowie rzeczami, których sama nie rozumiałam. Poza tym musieliśmy się gdzieś ukryć i zastanowić nad kolejnymi posunięciami.

— Chyba trafiliśmy w odpowiednie miejsce — oznajmił, nadal obejmując mnie ramieniem i prowadząc do możliwie bezpiecznego miejsca. — Według mapy to pracowania laboratoryjna — dodał, sprawdzając mój komunikator. — Może będzie tam jakaś apteczka.

— Albo trupy i afrykański wirus — mruknęłam, nie potrafiąc wyzbyć się sceptycznego tonu. Była to niedojrzała i skrajnie głupia postawa, ale przybyłam do Raindrops Center z myślą o zdobyciu odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Nie spodziewałam się zastać koszmaru z potworami będącymi efektami badań nad bronią biologiczną, ani zobaczyć okropną śmierć nowo poznanych towarzyszy.

— W laboratorium spodziewasz się najgorszego, co?

— Takie przekonanie mi wpojono — parsknęłam — i jak na razie jest do bólu prawdziwe.

Echa kroków roznosiły się po opustoszałych korytarzach, nieprzyjemnie głośno dając znać o naszej obecności. W normalnych okolicznościach rozkoszowałabym się ciszą, lecz cienie zagrożenia mogły lada moment przyjąć materialną postać i spragnione krwi zaatakować. Próbowałam zachować całkowite skupienie i badać uważnie wzrokiem mijane przejścia, ale rozchodzące się pod skórą fale niezdrowego gorąca skutecznie przekierowywały moje myśli na ranę postrzałową. Krew już wcześniej przestała moczyć palce dłoni zaciśniętej na ramieniu, co zachęciło mnie do delikatnego naparcia na miejsce, przez które przeleciał pocisk. Nie napotykając żadnego, nawet najmniejszego otworu, zmarszczyłam brwi.

— Dziwne...

— Co takiego? Poczułaś się gorzej? — zapytał Leon. Pomimo rozgorączkowania ujęła mnie nuta troski w jego głosie. — Zaraz coś znajdziemy.

Przytaknęłam i schowałam swój komunikator do kieszeni. Laboratorium wydawało się rozsądną opcją, jedną z lepszych, jakie mieliśmy do wyboru, więc nie mogłam narzekać.

Podeszliśmy do solidnych, stalowych drzwi otwieranych za pomocą specjalnej karty dostępu, której, rzecz jasna, przy sobie nie mieliśmy. Szczęście w nieszczęściu, ponieważ osoba kontrolująca system zwolniła blokady większości przejść i bez przeszkód mogliśmy dostać się do środka.

Pomieszczenie zaskakiwało rozmiarami i nowoczesnością, lekko rozświetlane przez ścienno-sufitowe lampy bakteriobójcze, cicho przy tym sykające. Wyglądało, jakby obiekt korzystał z ograniczonych zasobów energii. Miałam kilka podejrzeń wyjaśniających taki stan rzeczy, ale żaden z powodów nie wydawał się satysfakcjonujący. Chwilę później zauważyłam, że okna były odcięte przez opuszczone, pewnie na wskutek ingerencji intruza, rolety. Pracownie otulał przeraźliwy chłód i na szklanych powłokach probówek oraz drzwiczkach od szafek widniał szron. W przeciwieństwie do archiwum, klimatyzacja w pracowni działała zaskakująco dobrze.

— Oby bioorganiczni nie lubili zimna — rzuciłam od niechcenia, uśmiechając się po chwili prowokująco. — Za to twoja znajoma nie wydaje się osobą, która martwiłaby się chłodem.

— Nie ruszaj się. Rozejrzę się za apteczką — zignorował mój przytyk, aż nazbyt przejrzysty, nie dając się sprowokować. Pomógł mi usiąść na laboratoryjnym stołku, po czym poszedł przeszukiwać pobliskie szafki.

— Hej, mam chyba prawo usłyszeć co nieco o kobiecie, która mnie postrzeliła, nie? — zapytałam, ostentacyjnie wzdychając, czym zasłużyłam sobie na ironicznie prychnięcie swojego partnera.

— To nie czas ani miejsce na takie rozmowy.

— Dobrze wiesz, że jeżeli wyjdziemy z tego cało, zaraz po powrocie będziemy musieli złożyć raport. To jedyny moment, w którym możemy o tym porozmawiać bez żadnych świadków — nie ustępowałam, zbyt zdeterminowana i zaciekawiona powiązaniem pomiędzy nim a tajemniczą kobietą w czerwieni.

— To tylko stara znajoma.

— Ta stara znajoma musi być dla ciebie kimś ważnym, skoro nie wydałeś jej rządowi. Chyba że z natury masz słabość do szpiegów. — Poczułam odrobinę satysfakcji, gdy przerwał poszukiwania i spojrzał w moją stronę. Jego oczy wyglądały na wyjątkowo odporne na emocje, choć chwilami biło z nich uporczywość i buńczuczność. Rzadko widywało się takie oczy. Bardzo rzadko.

— Sporo rzeczy już sobie dopowiedziałaś, jak na kilkuminutowe spotkanie.

— Zdolności dedukcyjne i kobieca intuicja to połączenie nie do przebicia.

— Zapamiętam. — Przeniósł wzrok na otwartą szafkę i otaksował uważnie jej zawartość. Nie wyglądał na zmieszanego ani zakłopotanego, chociaż zdecydowana większość ludzi poczułaby się niezręcznie, gdyby ktoś wytknął im niejakie bratanie się z wrogiem. — Nic przydatnego tutaj nie ma. Pójdę się rozejrzeć po innych pomieszczeniach.

— To nie będzie konieczne — powstrzymałam go, a poczucie beztroski, na jakie sobie pozwoliłam w trakcie naszej małej konwersacji, zostało stłamszone przez niepokój. Dalsze udawanie, że problem nie istniał byłoby zgubne i nieodpowiedzialne, niezależnie od tego, jak bardzo chciałabym go usunąć z pamięci. — Sam zobacz.

Ścisnęłam i odsunęłam materiał na bok, żeby pokazać część lewego ramienia — rana postrzałowa się zagoiła i tylko zaschnięta krew świadczyła o jej istnieniu. Na skórze nie widniał żaden ślad po bliźnie, szramie czy choćby draśnięciu.

— Jak to możliwe? — Leon obrzucił mnie przenikliwym spojrzeniem, marszcząc nieznacznie brwi. Jego spokojna reakcja złagodziła moje zszargane nerwy i byłam mu niemal gotowa za to podziękować. — Wirus G?

— Nie sądzę. Zauważyłabym, gdyby został mi zaaplikowany.

— Może tego nie pamiętasz.

— Wykluczone. — Pokręciłam zdecydowanie głową. W dzieciństwie znajdowałam się pod nieustanną ochroną członków BSAA, zwłaszcza pod nieobecność ojca, i jedyne znane mi niebezpieczeństwo dotyczyło podgrzania kakao. Pierwsze poważne zagrożenie napotkałam podczas sytuacji z bombą wypełnioną wirusem C, który zamieniał ludzi w J'avo. Mutacja zachodziła niemal natychmiastowo, powodując szybki wzrost siły i szybkości, łącznie z wystąpieniem kilku par oczu. Chociaż wirus C został stworzony z połączenia wirusa T-Veronica i wirusa G, nie mogłabym się nimi zarazić bez bezpośredniego kontaktu. — Nie patrz tak na mnie — wtrąciłam, odczuwając lekki dyskomfort na wskutek jego uporczywego spojrzenia. — Nie umiem tego wyjaśnić. Zresztą, powinniśmy się skupić na misji. To, że nic mi nie jest ułatwi nam przetrwanie. A nad tym, jak do tego doszło możemy zastanowić się później.

Wstałam ze stołka i sprawdziłam ilość amunicji w magazynku wyraźnie komunikując, że wątek magicznego uzdrowienia był tymczasowo zamknięty. Leon bez słowa sprzeciwu uszanował moją wolę, widocznie znając podział na rzeczy ważne i ważniejsze. Nie żebym spodziewała się po nim czegoś innego; tytułu najlepszego agenta nie otrzymywało się za ładne oczy czy dobrze ułożoną grzywkę, a za spełnianie szeregu wysokich wymagań, z których nie wywiązałby się zwykły człowiek.

— Nie zostało mi zbyt wiele naboi. Dalsza eksploracja ośrodka to proszenie się o śmierć.

— Ile czasu nam zostało?

Uniosłam rękę na poziom klatki piersiowej, chcąc sprawdzić nastawiony kilka godzin wcześniej licznik. Tarcza zegarka była umorusana czerwonobrunatną krwią, którą szybko przetarłam skrawkiem bluzki.

— Półtorej godziny. Co prawda możemy spróbować skontaktować się z Jasonem i powiedzieć, żeby poczekał trochę dłużej, ale narazi to naszą misję na ujawnienie.

— A więc postanowione. — Przytaknął, kiedy skończył przeładowywać magazynek. — Czas opuścić to miejsce.

Po raz kolejny mapa w komunikatorze okazała się niezawodna i z łatwością sprawdziłam, którą trasą najszybciej wydostalibyśmy się z Raindrops Center; wystarczyło podążać tymi samymi korytarzami. W przybliżeniu miało to zająć półgodziny, trochę mniej, jeśli nie napotkalibyśmy żadnych bioorganicznych — więcej, gdyby wystąpiły poważne komplikacje.

Opuściliśmy pracownię laboratoryjną w bezwarunkowej ciszy, żegnając przy tym obłudne poczucie bezpieczeństwa. Mijaliśmy mnóstwo par drzwi, jednak nie mieliśmy czasu sprawdzać kryjących się za nimi pomieszczeń. Początkowo nie musiałam zerkać na komunikator, rozpoznawałam widoczne na podłodze plamy krwi, dopiero w pomieszczeniu z kolumnami poczułam się odrobinę zdezorientowana. Schody prowadzące na taras z pewnością odpadały, doskonale pamiętałam, że nie wchodziliśmy po żadnych, ale cztery odnogi — każda prowadząca w inną stronę — były względnie kłopotliwe. Spojrzałam na mapę, jednym okiem obserwując obchodzącego salę Leona.

— Szukasz czegoś? — bardziej stwierdziłam, niż spytałam. Z uwagą patrzyłam na jego poczynania, gdy nagle zrozumiałam, za czym się rozglądał. — Dlaczego...?

— Intuicja. — Minął miejsce, w którym mnie postrzelono i spoglądając nieustannie w stronę przeciwległego szklanego tarasu, przystanął nagle, omiatając wzrokiem podłogę dokoła. Kiedy przykucnął, wiedziałam, że odnalazł poszukiwany pocisk. — Nabój wielkokalibrowy 12,7 mm do karabinu snajperskiego.

— Wygląda na to, że w tym budynku jest, albo raczej było, więcej osób niż przypuszczaliśmy.

— Ada rzadko z kimś współpracuje.

— Co to oznacza? — zapytałam, gdy zamilkł na dłuższą chwilę, nie rozwijając tematu.

— Grubszą sprawę.

— Szkoda, że nie możemy zebrać żadnej próbki z zarażonych. Po zabiciu wszystko po nich wyparowuje, a nie mamy środków, żeby zabrać któregoś żywcem. Jeśli odpowiednio szybko poinformujemy sztab BSAA o sytuacji w ośrodku, zdążą zainterweniować zanim rząd...

Znieruchomiałam, kiedy rozległ się najgorszy dźwięk, jaki mogliśmy usłyszeć w bieżącej sytuacji — głośno wyjący alarm przeplatany z kobiecym głosem zarządzającym kwarantannę, która miała się rozpocząć za kilka minut, odcinając wszystkie drogi ucieczki.

— Nie dość, że nigdy nie dane jest mi dokończyć, to jeszcze wszystko co żywe i nieżywe zostanie zaraz zlikwidowane. I tyle widzieliśmy nasze dowody. — Prychnęłam, spoglądając z politowaniem w górę.

— Uwierz mi, przywykniesz do tego — zapewnił, jak gdyby przechodził przez podobne rzeczy niejednokrotnie, i podniósł się z ziemi, chowając uprzednio nabój do kieszeni. — Dzięki tym syrenom może uda nam się wyjść stąd cało.

— Może — przytaknęłam bez entuzjazmu. Szansa, że bioorganiczni nie usłyszeliby naszych kroków zagłuszonych przez nieprzerwane wycie była wysoce prawdopodobna, wciąż jednak mieli doskonały wzrok i węch. — Jednakże musimy się pośpieszyć.

Kiwnięciem głową wskazałam, w którą odnogę powinniśmy skręcić, po czym oboje puściliśmy się biegiem. Żaden korytarz nie zawierał śladów naszych niedawnych potyczek z zarażonymi. Zero krwi. Zero trupów. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie, jednak nic nie mogło zniwelować zapachu wszechobecnej śmierci.

Pokonując kolejne metry upiornego ośrodka, próbowałam się pocieszać myślą, że nawet bez solidnych dowodów obarczających korporację Raindrops, sprawa nie zostanie zamieciona pod dywan. Nikt nie powinien przez nich cierpieć. Bez względu na koszty zamierzałam dopilnować, aby ponieśli konsekwencje swoich czynów.

Wkrótce dotarliśmy do wąskiego przejścia łączącego oddziały Immortalità i Sondaggio — zaledwie kawałek dzielił nas od wyjścia. Pech chciał, że akurat w przeciwległym korytarzu pojawili się bioorganiczni, odcinając nam drogę ucieczki. Uzbrojeni tylko w pistolety mieliśmy nikłe szanse, ale musieliśmy spróbować się przebić. Wystarczająco dużo ludzi zginęło w ośrodku Raindrops. Za dużo.

Znowu nasze życia były zagrożone, lecz nie poczułam smaku strachu ani paniki. Desperackie działanie, w połączeniu z przemożnym pragnieniem uniknięcia śmierci, przyniosłoby odwrotny efekt i naraziło na porażkę.

Wyminęłam mężczyznę w eleganckiej koszulki umorusanej krwią, przenosząc ciężar ciała na śródstopie, wykonując z wyskoku kopnięcie bokiem. Zarażony zderzył się z podążającymi za nim bioorganicznymi, chwilowo ich dezorientując. Rozległo się odpychające charczenie, tuż przed atakiem istoty o nieludzko ostrych zębach, wychodzącymi na niemiłe spotkanie z moimi oczami. Zapłaciłabym przerażająco ogromną cenę, gdybym w porę nie uskoczyła do tyłu.

Unik był mimowolnym odruchem. Podświadomie działałam, prowadzona nie tylko praktyką wyniesioną z treningów, co wrodzoną dyspozycją do walki. Każdy człowiek w sytuacjach zagrożenia reagował instynktownie, niespecyficznie, w większości nie zdając sobie sprawy z własnych możliwości. Agenci federalni musieli niwelować ograniczające działanie granic psychicznych na zawołanie, choć taka zdolność przydałaby się wszystkim ludziom.

Przesuwaliśmy się powoli do przodu, unieszkodliwiając napotykanych zarażonych za pomocą pistoletu oraz noża. Krew wyparowywała z moich ubrań, podobnie jak pozostawione z tyłu truchła, czemu towarzyszył osobliwy zapach podobny do aluminium. Wszędzie walały się porzucone dokumenty, drobinki ziemi i kawałki rozbitych doniczek zdeptanych do mikroskopijnych rozmiarów. Alarm nie ustawał, a kobiecy głos co minutę przypominał o kurczącym się czasie. Gdy wystrzeliłam wszystkie naboje, dopadłam do bocznych drzwi i chwyciłam za klamkę. Poruszyłam nią kilka razy, lecz przejście ani drgnęło.

Kwarantanna rozpoczynała się za niecałą minutę, a nasz los zdawał się przypieczętowany.

— O co chodzi? — Leon stanął obok, posyłając mi wyczekujące spojrzenie. Zdążył rozprawić się z ostatnimi bioorganicznymi, słyszeliśmy jednak przeraźliwe krzyki kolejnej fali wrogów, zbliżającej się potwornie szybko.

— Zamknięte!

— Proces oczyszczający rozpocznie się za dziesięć sekund. Proszę się odsunąć od okien i drzwi — zakomunikował kobiecy głos.

Serce podeszło mi do gardła.

— Wyważymy je! — zakomenderował Leon.

Pospiesznie się wycofałam i skinęłam głową, dając znak pełnej gotowości. Wzięliśmy zamach i jednocześnie uderzyliśmy w drzwi, które z hukiem się otworzyły, waląc o ścianę budynku. Wyskoczyliśmy na zewnątrz w ostatniej chwili, zanim przejście zostało odcięte przez stalową płytę. Odetchnęłam głęboko, po czym zaśmiałam się gorzko.

Tym razem wrota śmierci zostały zamknięte.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz