niedziela, 12 maja 2019

Rozdział VI








Jakże łatwo można dać się zwieść, wierząc, że człowiek jest czymś więcej niż tylko człowiekiem.

— John Green



Byli członkowie oddziału BSAA wyszli z kabiny nieskoordynowanymi ruchami, potwornie jęcząc, a ich martwe oczy przenosiły się ode mnie do Leona, jak gdyby przeprowadzały wyliczankę, kogo pożreć pierwszego. Nie wyglądali jak wcześniejsi bioorganiczni — zarażeni nieznaną odmianą wirusa — właściwie to przypominali żywe trupy.

Ramiona miałam uniesione, broń odbezpieczoną i naładowaną. Wystarczyło, żebym pociągnęła za spust, a sprawa zostałaby załatwiona. Tkwiłam jednak w bezruchu, powtarzając sobie, że byli martwi. Wiedziałam jak to działało: wirus atakował komórki płata czołowego, rozmnażał się i w zatrważającym tempie doprowadzał do ich zniszczenia. Funkcje życiowe organizmu ustawały, a mózg mutował w organ zupełnie odmienny od normalnego, zaczynając działać w sposób, który z punktu widzenia fizjologii nie miał nic wspólnego z życiem biologicznym. Niektóre części układu nerwowego pozostawały niezmienne, inne ulegały modyfikacji, ale większość ustawała zupełnie. Taka osoba przestawała być człowiekiem, stając się zombie z prawdziwego zdarzenia. Pamiętałam z materiałów szkoleniowych, że jedyne, co mogliśmy zrobić, to skrócić ich cierpienia.

Wstrzymałam oddech, przygotowując się do strzału, lecz kula nie opuściła lufy pistoletu. Z ust Bena zaczęły wypływać słowa; niewyraźne, chrapliwe, jakby coś ściskało mu gardło. Zombie nie potrafiły mówić, co najwyżej jęczały i zawodziły, ale nie używały ludzkich wyrazów. Materiał szkoleniowy nie uwzględniał takiego przypadku. Być może istniał dla nich jakiś ratunek.

— Dowódco Smith? — zapytałam szeptem, obawiając się, że głośniejszy dźwięk, mógłby zburzyć żmudną nadzieję na dobre wyjście z sytuacji. — Jeśli mnie pan rozumie, proszę powiedzieć coś jeszcze.

Smith odpowiedział krótkim jęknięciem; pozostali wydali identyczny dźwięk, nadal człapiąc w naszą stronę. Czułam jak pętla desperacji zawiązuje mi ręce. Mocniej ścisnęłam palcami Rysę, ale nie pociągnęłam za spust.

— Ben, proszę...

Stróżka śliny wypłynęła z jego ust, kiedy zaczął kłapać zębami. Dzieliły nas dwa metry i miałam ostatnią szansę na podjęcie decyzji.

Rozległ się dźwięk wystrzału. Najpierw jeden, po kilku sekundach drugi oraz trzeci. Odetchnęłam głęboko, wpatrując się w nieruchome ciała na podłodze. Z otworów na czołach zaczęła się sączyć brunatnoczarna krew, tworząc na podłodze zawiły szlak.

— Nie mogliśmy ich uratować. — Leon posłał mi niejednoznaczne spojrzenie. Wyglądał zarówno na opanowanego i rozdrażnionego, co jeszcze bardziej namieszało mi w głowie.

— Ale on mówił... przez chwilę...

— Takie przypadki się zdarzają. Nie istnieje jeden poprawny schemat zachowań bioorganicznych. Wirus na każdy organizm reaguje inaczej.

— A więc szczepionka nie musi być bezużyteczna. Komuś mogłaby pomóc.

— Chciałbym, żeby tak to działało. — Westchnął ciężko, odwracając głowę.

Zacisnęłam zęby, przejeżdżając dłonią po włosach. Uświadomiwszy sobie, że muszę się jakoś uspokoić, zaczęłam rozmyślnie robić jednostajne wdechy i wydechy, licząc do dziesięciu. Strata zawsze bolała, szczególnie w połączeniu z okrutną bezsilnością. Po raz kolejny nie zdołałam kogoś ochronić i zepchnięcie tej świadomości na bok kosztowało mnie sporo wysiłku.

— Ktoś specjalnie wpuścił wirusa do kabiny. Ktoś, kto wcześniej wyłączył kamery — powiedziałam, krzywiąc się mimowolnie. Gniew buzował w żyłach i gdyby nie zdrowy rozsądek, nie zachowałabym opanowania. — Musimy znaleźć tę osobę.

— Znajdziemy, jak tylko uporamy się z nimi.

Spojrzałam w stronę, z której przyszliśmy, zauważając trzech bioorganicznych z tego samego rodzaju, co wcześniej napotkana kobieta w archiwum. Mierzyli nas dzikimi, wręcz zwierzęcymi spojrzeniami, niejako rzucając nam wyzwanie. Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się, czy nie straciłam rozumu, widząc cechę intelektualną w nieludzkich kreaturach.

— Tym razem się nie wahaj — polecił Leon, jakby w odpowiedzi na moje myśli.

Przytaknęłam i uniosłam ponownie ramiona, oddając strzał. Matowe oczy, stojącego na przodzie mężczyzny, zawędrowały wgłąb czaszki, gdy 9-milimetrowy nabój trafił go w głowę. Pozostała dwójka odebrała to jako sygnał do ataku i w zastraszającym tempie pokonała dzielącą nas odległość.

Mężczyzna, z oderwanym kawałkiem skóry na policzku, znalazł się zbyt blisko, abym mogła celnie wystrzelić. Przykucnęłam, czując jak ręka przeciwnika przelatuje nad moją głową, i wykonałam półobrót prawą nogą, uderzając w kończyny bioorganicznego. Wykorzystując chwilową przewagę, wymierzyłam w jego czoło, lecz zanim zdążyłam pociągnąć za spust, stwór skoczył na mnie, przygwożdżając do ziemi. Wstrzymałam oddech, żeby nie wdychać paskudnego odoru zgnilizny wydobywającej się z jego ust, kiedy próbował odgryź mi połowę twarzy. Trzymałam lewą rękę pod kłapiącą szczęką, za pomocą kolan utrzymując pomiędzy nami odpowiedni dystans. Wolną dłonią sięgnęłam po nóż bojowy, wyciągając go pospiesznie z pokrowca, umiejscowionego na klatce piersiowej, i wbiłam ostrze w skroń stwora. Na moment przestał się kompletnie ruszać, a jego oczy przygasły i pociemniały. Myślałam, że to koniec, ale zarażony ponownie zaczął się poruszać, z jeszcze większą siłą i żarliwością niż wcześniej, dopóki Leon go nie zastrzelił.

Zrzuciłam z siebie nieruchome ciało, wzdychając z ulgą.

— Wszystko w porządku? — Leon przeładował magazynek swojego pistoletu automatycznego. Nie licząc ostatniego naboju, zużył wszystko na mężczyznę, który go zaatakował.

— Tak — zapewniłam, zerkając na prawą rękę; nie dostrzegłam żadnych widocznych śladów, choć przedtem czułam jak paznokcie stwora raniły mi skórę. — Nie sądziłam, że tak szybko mi się odpłacisz. — Wyciągnęłam z głowy zarażonego nóż bojowy, za którym ciągnęła się lepka maź. Kryjąc obrzydzenie, wytarłam ostrze o swoje spodnie i schowałam z powrotem do pokrowca.

Usłyszałam dźwięk szurania, taki sam jak wcześniej w archiwum, ze zwiększoną intensywnością — wewnątrz szybu było co najmniej pięciu bioorganicznych. Spojrzałam na rozpuszczające się zwłoki trzech zabitych mężczyzn, a potem na Bena, Williama i Mike'a, których nietknięte ciała wciąż leżały w pobliżu drzwi do komory. Wzięłam głęboki oddech i skinęłam głową Leonowi.

— Pośpieszmy się, zanim przypałęta się ich więcej.

Nie czułam niczego z wyjątkiem żalu i cierpienia, gdy zmuszeni byliśmy pozostawić martwych towarzyszy za sobą. Musiałam odsunąć uczucia na bok, podobnie jak sieć wspomnień o zmarłym ojcu, w które łapało się moje serce i umysł. Z doświadczenia wiedziałam, że należało działać niczym dobrze zaprojektowany robot. Jedno roztargnienie mogło doprowadzić do śmierci, kiedy miało się do czynienia z bezlitosnym przeciwnikiem, który nie rozpaczał nad poległymi.

Próbowaliśmy się wycofać z powrotem do wejścia na parterze, lecz kolosalna ilość bioorganicznych, zmusiła nas do skręcenia w nieznany korytarz. Gdy chciałam sprawdzić mapę na komunikatorze, zarażony wyskoczył niespodziewanie z szybu tuż nade mną. Uskoczyłam do przodu, uświadamiając sobie, że nie mieliśmy czasu na zweryfikowanie wybranej drogi.

— Może powinniśmy się cofnąć po karabiny BSAA? — zasugerowałam schrypniętym, gardłowym głosem. — Inaczej się przez nich nie przebijemy.

— Teraz już na to za późno! — odkrzyknął Leon, tuż przed odstrzeleniem głowy bioorganicznego, który wyskoczył z szybu.

Zmarszczyłam skonsternowana brwi. Potrzebowaliśmy broni o większej sile ognia, w przeciwnym wypadku czekało nas utknięcie na nieznanym piętrze z amunicją kurczącą się w zatrważającym tempie, a wątpiłam, żeby pod biurkami naukowców kryły się wyrzutnie rakiet.

— To, co robimy?!

— Po prostu biegnij!

Prychnęłam, kręcąc nieznacznie głową. Odpuściłam sobie sarkastyczne komentarze i posłuchałam jego polecenia, zrywając się ponownie do biegu. W pośpiechu dostrzegłam na ścianach kilka haseł o nieśmiertelności, które zdawały się podejrzanie znajome. Musiałam wcześniej je widzieć, tylko nie potrafiłam sobie przypomnieć kiedy i gdzie.

Nagle ciąg liter się skończył; wbiegliśmy do przestronnego pomieszczenia z czterema kolumnami i szklanym tarasem w kształcie trapezu. Podążający za nami bioorganiczni zostali przepołowieni na kawałki, gdy przejście przecięły szkarłatne wiązki laserów. Domyśliłam się, że systemem — po raz kolejny — sterowała osoba z morderczymi zamiarami, która w jakiś sposób obserwowała każdy nasz krok. Zamierzałam rozejrzeć się w poszukiwaniu działających kamer, gdy niespodziewanie zauważyłam stojącą po drugiej stronie pokoju postać. Wystarczyła mi sekunda, żebym rozpoznała żywą i w pełni zdrową kobietę. Ubrana w intensywnie czerwony kombinezon, z ciemnymi włosami zaczesanymi na bok, patrzyła na nas pyszałkowatymi aksamitnymi oczami, w których czaił się ironiczny błysk.

— Kim jesteś i co tutaj robisz? — zapytałam i bez wahania wymierzyłam broń w jej kierunku.

— Spokojnie, Cat. Znam ją. Nie musisz do niej celować. — Leon położył mi dłoń na ramieniu, delikatnie, lecz z pewnym naciskiem, jakby liczył, że opuszczę od razu ręce.

Spojrzałam na jego twarz, a potem na niewzruszoną kobietę. Wyglądała na rozbawioną zaistniałą sytuacją, niczym matka oglądająca wygłupy swoich dzieci, co wzmogło moje podejrzenia.

Strząsnęłam dłoń Leona i zrobiłam krok w bok.

— Proszę wybaczyć, agencie Kennedy, ale właśnie przesłuchuję główną podejrzaną w sprawie nielegalnej produkcji broni biologicznej.

— Milutka — powiedziała jedwabistym głosem nieznajoma. Uniosła nieznacznie prawy kącik ust, razem z brwiami, co nadało jej twarzy aroganckiego wyrazu. — W końcu przydzielili ci kogoś z charakterem, Leon. Nareszcie nie będę musiała cię pilnować.

— Co tutaj robisz, Ada?

— To samo, co wy.

Wodziłam wzrokiem pomiędzy nimi. Wyglądali, jakby podobne sytuacje przerabiali niejednokrotnie, mimo to nie potrafiłam stwierdzić, czy charakter ich relacji był pozytywny. Z jednej strony, nie wydawało mi się, aby Leon grał na dwa fronty. Z drugiej — ta kobieta, Ada, z pewnością nie przebywała w ośrodku legalnie.

— Z czyich rozkazów tutaj jesteś? Jakie są twoje motywy?

— Wybacz, to tajne informacje. Najlepiej będzie jak każde z nas pójdzie w swoją stronę.

— Czy to ty sterowałaś systemem? — Nie ustępowałam, chcąc usłyszeć przynajmniej jedną konkretną odpowiedź.

— Musiałam z niego skorzystać, żeby znaleźć jakiś trop. Zrobilibyście to samo, gdybyście byli pierwsi — oznajmiła ze stoickim spokojem. Prowokujące nuty ukryte w jej głosie zaczęły powoli mnie irytować. — Przepraszam, ale czas mnie nagli. Do zobaczenia później.

— Obawiam się, że w tej sytuacji nie możemy pozwolić ci gdziekolwiek... — urwałam, widząc jak kobieta wyciąga zza pleców granat. Wiedziałam, że było za późno na unik, mimo to zrobiłam krok w tył. Pomieszczenie wypełniła oślepiająca biała poświata i głośny, nieprzyjemny pisk. Zasłoniłam oczy wolną ręką, czując w uszach zbyt wysokie ciśnienie. Nie mogłam jednak ochronić dwóch narządów jednocześnie.

Chwilę później poczułam jak coś niewielkiego przeszło przez moje ramię, pozbawiając tchu w piersiach. Zacisnęłam mocniej powieki, czekając, aż światło zniknie. Dopiero wtedy otworzyłam szeroko oczy, opuszczając ręce wzdłuż ciała. Ciepła ciecz zaczęła spływać po skórze na podłogę, powodując ledwie słyszalny dźwięk kapania.

Zdezorientowana upadłam na kolana, przyglądając się plamom krwi na drogocennych kafelkach.

— Cat! — Oprzytomniałam po usłyszeniu głosu Leona, a wszystko dokoła nabrało ostrości. Dzwonienie w uszach nie ustało zupełnie, w przeciwieństwie do różnokolorowych iskierek tańczących przed oczami, ale przynajmniej zachowałam trzeźwość umysłu.

— Twoja znajoma chyba mnie nie polubiła. Albo źle zinterpretowałam ten strzał. — Podniosłam głowę i uśmiechnęłam się, kryjąc odczuwany ból.

— Musimy się przenieść w bezpieczne miejsce i znaleźć zestaw pierwszej pomocy.

— Nie... W porządku — wydusiłam, lecz kiedy Leon objął mnie ramieniem, oparłam się na nim, ciężko oddychając. — To tylko draśnięcie. Lepiej biegnij za nią. Nie możemy pozwolić jej uciec.

— Draśnięcie nie powoduje takiego krwawienia. Później zajmiemy się Adą.

Pokiwałam tylko głową, nie widząc sensu w wykłócaniu się. Atak był tak niespodziewany, że potrzebowałam dobrej chwili na przyswojenie sobie wszystkiego, a wtedy szok spowodowany postrzałem zaczął ustępować w zastraszającym tempie.

Byłam w stanie iść o własnych siłach, lecz nie odrzuciłam pomocy Leona. Schowałam pistolet do kabury i zacisnęłam prawą dłoń na ramieniu, żeby zmniejszyć krwawienie. Przejechałam wzrokiem po rannej ręce zalanej krwią, mimowolnie zatrzymując się na zegarku — za niecałe dwie godziny mieliśmy pozostać bez transportu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz