wtorek, 9 kwietnia 2019

Rozdział V







Niech śmierć zawsze będzie z tobą. Kiedy będziesz musiał zrobić coś ważnego, ona da ci siłę i odwagę.

— Paulo Coelho



Przypuszczenia odnośnie możliwych zamiarów Raindrops zachowałam dla siebie, dzieląc się z Leonem tylko jedną luźną myślą, z szeregu kilkunastu ewentualnych teorii. Odniosłam wrażenie, że posiadał własne podejrzenia, kiedy z nieznacznie zmarszczonymi brwiami przejeżdżał wzrokiem po groteskowych obrazach. Niewykluczone, że wiedział o symbolice namalowanych na płótnie postaci więcej ode mnie; informacje o skorumpowanych korporacjach pozyskiwał z pierwszej ręki, mając do czynienia z wirusem jeszcze przed dołączeniem do DSO. Przy nim wychodziłam na żółtodzioba, i jakkolwiek bym chciała, nie mogłam temu zaprzeczyć. Kilkuletnie doświadczenie w kraju objętym stosunkowym spokojem, a walką o przetrwanie wśród mutantów to dwie odmienne kwestie.

— To tutaj. — Kiwnęłam głową na mahoniowe drzwi, chowając komunikator do kieszeni. — Panie przodem, jak rozumiem?

Słysząc ciche parsknięcie Leona, chwyciłam ostrożnie za złotą klamkę i delikatnie na nią naparłam. Zawiasy głośno zaskrzypiały, czego z pewnością nie było słychać w trakcie dnia, kiedy zabiegani pracownicy w mgnieniu oka wchodzi i wychodzili z archiwum. Zerknęłam ukradkiem na Leona, po czym otworzyłam energicznie przejście, odsłaniając widok na pomieszczenie z metalowymi biurkami, szafkami na dokumenty i wysokiej klasy komputerami z podłączonymi trzema monitorami.

Opuściłam dłoń z pistoletem wzdłuż ciała i weszłam do środka. W powietrzu unosiła się ciężka i mdła woń, jakby pomieszczenie przez długi czas nie było wywietrzane. Najwyraźniej klimatyzacja również została wyłączona albo uległa wcześniejszej awarii. Czemu jednak nikt się tym nie zajął? Pracownicy jak pracownicy, ale ważną dokumentację należało przechowywać w odpowiednich warunkach. Osoba odpowiedzialna za archiwum nie dopuściłaby do takiej sytuacji.

— Żadnych strażników, żadnych poważnych zabezpieczeń ani alarmów... ktoś musiał ogłosić opuszczenie tego miejsca w stanie natychmiastowym. — Przejechałam palcem po zimnej metalowej płycie, nie znajdując ani odrobiny kurzu. — Ale dlaczego?

— Przypuszczam, że robili tutaj coś nielegalnego. Informacja o tym wyciekła, zabrali co ważniejsze rzeczy i ratowali się ucieczką. Sprzedadzą budynek innej firmie i sprawa rozejdzie się po kościach.

— Jeśli jest tak jak mówisz, to możemy się pożegnać z dowodami — westchnęłam ciężko. — Ale nie zaszkodzi się rozejrzeć. Mamy jeszcze sporo czasu zanim...

Zamilkłam, usłyszawszy niewyraźny dźwięk z wnętrza szybu wentylacyjnego. Pewniej złapałam za Rysę, wyostrzając zmysły. Odczekałam w bezruchu pół minuty, ale żaden hałas się więcej nie rozległ.

— Chyba mi się tylko zdawało — oznajmiłam w końcu, posyłając Leonowi przepraszające spojrzenie.

Nie opuściłam jednak broni. Instynkt podpowiadał mi, że coś złego wisiało w powietrzu, coś gotowego zaatakować w każdej chwili. Zanim zdołałam wymyślić dla tego stosowną nazwę, moje uszy zarejestrowały kolejny dźwięk. Szuranie. Ledwie słyszalne i przypominające gryzonia próbującego uciec z metalowego kubła.

Spojrzałam w górę, gdy nagle kratka szybu wentylacyjnego spadła z głośnym hukiem na podłogę, a zaraz za nią postać przypominająca człowieka. Szczupła kobieta podniosła się gwałtownie z ziemi, nieporuszona faktem, że zleciała z ponad pięciometrowej wysokości. Charknęła i zatrzęsła się niczym mokry pies po solidnej kąpieli, po czym rzuciła się na Leona z wyciągniętymi rękami, jakby z miłości chciała mu wydrapać oczy.

Dłużej nie czekałam; wymierzyłam i wystrzeliłam w momencie, gdy stwór nabierał rozpędu. Kobieta zasłoniła się rękoma i spowolniła nabój, który utkwił w jej czole. Tym razem zamierzałam wystrzelić serią, lecz potwór niespodziewanie zawrócił i wskoczył z powrotem do szybu wentylacyjnego. Kolejne próby trafienia spełzły na niczym, ponieważ bioorganiczna poruszała się w tunelu nad wyraz swobodnie i szybko znalazła się poza zasięgiem ostrzału.

Zapanowała cisza. Dźwięk szurania zniknął i nawet po wytężeniu słuchu nie zdołałam wychwycić niczego niepokojącego. Gdy upewniłam się, że niebezpieczeństwo tymczasowo zniknęło, podeszłam do Leona.

— Wszystko w porządku?

— Tak. Dzięki.

— Przyjrzałeś się temu...?

Leon cicho parsknął.

— Gdybyś nie strzeliła, bardzo dokładnie bym się jej przyjrzał.

— A, okej. Następnym razem zapytam, czy życzysz sobie być uratowanym — mruknęłam sarkastycznie, przeładowując pistolet. W magazynku było dwanaście naboi, lecz na wszelki wypadek wolałam mieć do dyspozycji wszystkie osiemnaście. — W każdym razie, chciałam wiedzieć, czy rozpoznałeś tę istotę. Nie przypominała żadnego bioorganicznego z materiału szkoleniowego. Może trochę zachowywała się i wyglądała jak J'avo, ale jej dłonie nie uległy mutacji po tym, jak pocisk je zranił. Co o tym myślisz, panie specjalisto?

— Myślę, że jak na kogoś, kto nigdy nie widział zainfekowanych na własne oczy, jesteś całkiem nieźle rozeznana. To dobrze. Nie jestem jednak pewien, z jakiego rodzaju mutacją mieliśmy styczność. Całkiem prawdopodobne, że była to jakaś nowa odmiana wirusa.

— Czy w tej sytuacji powinniśmy...

— Tu dowódca Smith, słyszycie mnie? — przerwał mi Ben, którego donośny głos płynął do nas wprost ze słuchawek przymocowanych do uszu. — Jesteście tam?

Nie zdołaliśmy odpowiedzieć, gdy doszła do nas wymiana zdań Mike'a i Williama:

— Co za popaprana akcja! Widziałeś jak się na mnie rzucił? Odgryzłby mi pół twarzy, gdyby nie moja siła i ponadprzeciętny refleks.

— Poważnie? Przypadkiem udało ci się unieszkodliwić tego faceta i już jesteś Rambo?

— Niezła ksywka. Nawet mi pasuje.

— Jeśli ty jesteś Rambo, to ja jestem Kevin Mitnick.

— Kim...?

— Sir, czy mogę udzielić naszemu specjaliście fizyczną reprymendę za ignorancki stosunek do ikony popkultury?

— Zamknijcie się, do jasnej cholery — rozkazał surowo Smith i powtórzył jeszcze raz: — Słyszycie mnie?

— Wszystkich was słyszymy — rzuciłam żartobliwie.

Mike i Wiliam zamilkli, więc wyraźnie usłyszałam ciężkie westchnięcie dowódcy Smitha. Mruknął pod nosem kilka kąśliwych uwag odnośnie członków swojego oddziału, niezmiennym, spokojnym głosem, jakby przyzwyczaił się do podobnych sytuacji.

— Znaleźliście coś? — zapytał Leon.

— Kilka zmasakrowanych ciał i jednego bioorganicznego. Nie jestem pewien, jaki to był rodzaj. Wykazał się nie lada inteligencją unikając kul Wiliama, ale nie zmutował po otrzymaniu obrażeń. Heh, pomyślałbym, że chciał z tym poczekać na lepsza okazję, ale jego zwłoki właśnie się rozkładają.

— Gdzie teraz jesteście?

— W laboratorium. Najwyraźniej trafiliśmy na wydział, gdzie przeprowadzano różne eksperymenty.

— Zaraz tam będziemy.

Bez zbędnych dyskusji wróciliśmy do windy i zjechaliśmy z powrotem na parter. W milczeniu przemierzaliśmy puste korytarze Raindrops Center, w każdej chwili spodziewając się kolejnego ataku. Rozkładając na czynniki pierwsze niedawne spotkanie z bioorganicznym, zastanawiałam się, czy taka sama istota zabiła mojego ojca. Od potencjalnych możliwości mózg zamieniał mi się w papkę, sprawiając, że czułam się dziwnie otumaniona. Zdawało mi się, jakby to wydarzenie miało męczyć mnie już zawsze, tak jak zaginięcie mamy.

— Co oznacza Sondaggio?

Ocknęłam się z zamyślenia słysząc pytanie Leona. Spojrzałam na słabo jarzącą się tabliczkę, bzyczącą jak upierdliwa mucha, a następnie odwróciłam się w jego stronę z obojętnym wyrazem twarzy.

— Badania. — Wciągnęłam nosem powietrze, mrużąc lekko oczy. Mdły zapach, który unosił się w pomieszczeniu, nadchodził z Wydziału Sondaggio. — Czuję, że jesteśmy na dobrym tropie.

Po raz kolejny posłużyłam się komunikatorem, żeby w labiryncie korytarzy odnaleźć właściwą drogę do laboratorium. Im bardziej się zbliżaliśmy, tym gorzej to wyglądało. Napotkaliśmy kilka bestialsko zmasakrowanych ciał byłych pracowników ośrodka. Każda z ofiar nosiła zielony kitel z identyfikatorem, na którym widniały tytuły naukowe oraz nazwy państwowych firm wspierających korporację Raindrops.

Skręcając w prawo natrafiliśmy na tytanowe drzwi z prostokątnym plastikowym oknem, oznaczone napisem TES-03. Prowadziły do komory oczyszczającej, uruchamianej przez pobliski panel. Zanim jednak podeszłam się temu przyjrzeć, spojrzałam na siedzące pod ścianą bezwładne ciało; odniesione obrażenia uniemożliwiały oszacowanie wieku kobiety. Pozbawiona skóry twarz nadawała jej odrażającego wyglądu, czego efekt potęgowała dziura rozłupanego oczodołu z krwawą dziurą w miejscu oka. Z roztrzaskanej czaszki wypłynęła odrobina różowego, galaretowatego mózgu, zalewając czoło. Uśmiechała się szyderczo, jakby chcąc udowodnić swojemu oprawcy, że rozpruty brzuch, z którego wylewały się pasma sinoniebieskich jelit, wcale nie robił na niej wrażenia. Jedynymi nieokaleczonymi częściami zdawały się być kończyny, żadne zranienia nie rzucały się w oczy, lecz dokładniej nie zamierzałam tego sprawdzać.

— Trzeba być zwyrodnialcem, żeby zamieniać ludzi w bezduszne kreatury — powiedziałam spokojnym, pełnym współczucia głosem. — Okropny widok...

— Lepiej do niego przywyknij. Sprawy najczęściej przechodzą z fazy złej do jeszcze gorszej. Bioterroryści, tak jak obiekty ich eksperymentów, nie mają litości. Dlatego nigdy się nie wahaj.

— Nie zamierzam. Istnieje zbyt duże prawdopodobieństwo, że kolejni zarażeni będą próbować zerwać ci twarz — uśmiechnęłam się kpiąco.

Nagle rozległo się przytłumione syczenie, gdy drzwi po drugiej stronie się otworzyły; wewnątrz komory znaleźli się Ben, Mike i William. Złapałam kontakt wzrokowy z dowódcą, który machnął na przywitanie ręką.

— Nareszcie jesteście! Znaleźliśmy coś ciekawego.

— Dowody?

— Można tak to nazwać — przytaknął. Czekał na otwarcie się drzwi TES-03, lecz tytanowe przejście nawet nie drgnęło. — Dziwne. Wcześniej otworzyły się automatycznie...

Wiliam zastukał w plastikową szybę, wskazując palcem na lewo.

— Obok drzwi powinien być panel. Wciśnijcie zielony przycisk.

Leon podszedł do elektronicznej klawiatury i wcisnął odpowiedni przełącznik. Spróbował jeszcze raz, i jeszcze raz, lecz efekt był niezmienny — drzwi pozostawały zamknięte. Na domiar złego uruchomiła się syrena i po pomieszczeniu zaczęły krążyć szkarłatne snopy światła. Mechaniczny kobiecy głos oznajmił wykrycie wirusa i zamknął wszystkie możliwe przejścia, unieruchamiając oddział BSAA wewnątrz komory.

— Co się dzieje?! — zapytał Mike, kiedy do kabiny zaczęto wypuszczać gęsty, purpurowy dym.

Toksyczna mgła rozprzestrzeniała się w mgnieniu oka, przysłaniając kompletnie widok z prostokątnego okna. Dopadłam do panelu i nacisnęłam każdy możliwy przycisk, uderzając na końcu pięścią w klawiaturę, gdy system przestał reagować.

— Szlag! Musimy ich stamtąd wyciągnąć!

— Spróbujmy je otworzyć siłą.

Złapaliśmy z Leonem za tytanowy uchwyt, próbując przesunąć drzwi w lewo. Włożyliśmy w to mnóstwo siły, przeklinając siarczyście pod nosem z wysiłku, lecz przejście pozostało na miejscu. Nie poddawaliśmy się, choć oboje wiedzieliśmy, że nasze starania nie poskutkują.

W końcu syrena umilkła, a czerwone światła zgasły. Dym wewnątrz komory zaczął się rozpraszać, ukazując członków oddziału BSAA. Początkowo wydawało mi się, że nie odnieśli żadnych negatywnych skutków po wdychaniu tak zatrważającej ilości niezidentyfikowanego gazu, jednak wystarczyła chwila, abym zmieniła zdanie. Mlecznobiałe oczy pozbawione blasku, wyglądały jakby należały do martwej ryby, dopóki nie dostrzegły mnie i Leona. Żołnierze zaczęli żarliwie uderzać w tytanowe drzwi, próbując wydostać się na zewnątrz. Cofnęłam się o krok, żałując, że musieliśmy ich porzucić.

Nagle rozległo się przeciągłe syknięcie.

Drzwi się otworzyły.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz