niedziela, 19 sierpnia 2018

Chapter 16: Devilishly Crazy Tea









Jak daleko chcesz się posunąć,
zanim odkryjesz wszystkie tajemnice?



Stałam przed wejściem do restauracji Aurochos chwilę, która wydłużała się coraz bardziej, gdy zamyślona wpatrywałam się w karmazynowe logo z wizerunkiem zwierzęcia podobnego do woła. Chociaż nie planowałam korzystać z dań oferowanych przez lokal, miałam nadzieję, że menu nie będzie opierało się wyłącznie na mięsnych potrawach. Nie przepadałam za zapachem pieczeni, podobnie jak i ryb, zawsze wychodząc z pomieszczenia przesiąkniętym analogicznym aromatem. Tym razem mogłam być zmuszona to przecierpieć, zwłaszcza że z werandy zabrano wszystkie krzesła i stoliki, z góry zakładając, że kliencie nie będą chcieli siedzieć na zewnątrz.

Na miejsce dotarłam godzinę przed otwarciem, co wykorzystałam do odetchnięcia na ławce w pobliskim parku, pozwalając swoim myślą dryfować po spokojnym morzu beztroskich tematów. Gdy niewiele czasu zostało do spotkania, poszłam się stawić w umówionym miejscu. Nie planowałam zjawić się jako pierwsza, ale ostatecznie okazało się to całkiem korzystne. Wewnątrz znajdowało się tylko dwóch gości, zajmujących niewielki stolik przy kominku z czerwonej cegły. Rozmawiali przyciszonymi głosami, więc w pomieszczeniu panowała stosunkowo przyjemna cisza, niezauważalnie zakłócana relaksacyjną muzyką wydobywającą się z niedużych głośników zamieszczonych przy suficie.

Manewrując między pustymi krzesłami w poszukiwaniu odpowiedniego stolika, moją uwagę zwróciła ogromna połać karmazynowego materiału z wizerunkiem zwierzęcia reprezentującego logo restauracji. Czarna, potężna sylwetka posiadała duże rogi na głowie, wycelowane prosto w osobę obserwującą dzieło. Zwierzę stało na tylnych kończynach prezentując swoją siłę. Wyglądało imponująco i głównie za jego sprawą pomieszczenie posiadało swego rodzaju nietypowy klimat. Właśnie przy nim zdecydowałam się usiąść.

Zwrócona w stronę wyjścia, by móc obserwować wszystkich wchodzących i wychodzących z lokalu, zaczęłam badać wzrokiem mniej interesującą część restauracji, co szybko mi się znudziło. Sprawdziłam od niechcenia menu, przyglądając się sceptycznie nazwą dań opierających się w większości na mięsie. Żałowałam, że nie zjadłam przed wyjściem śniadania. Pozostało mi tylko mieć nadzieję, że kiszki nie postanowią wygrywać żałobnego marszu, kiedy zjawi się staruszek od gry.

— Może się czegoś napiję... — zastanawiałam się na głos, wertując jadłospis w poszukiwaniu listy napojów.

Tak jak przypuszczałam, ceny przerastały przypuszczalne normy. Wyjście na zewnątrz i rozwarcie buzi, aby nałapać kilka kropel deszczu nie ugasiłoby całkowicie pragnienia, ale byłoby o wiele bardziej opłacalne.

— Soki owocowe mają tutaj naprawdę dobre — rozległ się skrzeczący głos tuż przede mną.

Podskoczyłam wysoko na krześle niczym postać z kreskówki. Otrząsnęłam się jednak pospiesznie z zaskoczenia i wstałam, aby podać starszemu panu rękę, uśmiechając się przy tym odrobinę nerwowo.

— Dzień dobry. Jestem Alice.

— Philip Macanny — przedstawił się, ściskając szorstkimi palcami moją wyciągniętą dłoń. — Miło cię poznać, Alice.

Fala dreszczy przebiegła mi po plecach, kiedy z krzywym uśmiechem starszy mężczyzna wyraźnie zaakcentował moje imię, robiąc nacisk na wypowiadane samogłoski.

— Wzajemnie. Cieszę się, że pan przyszedł — odpowiedziałam, po czym idąc w ślad za nim, usiadłam z powrotem na swoim miejscu.

Po chwili do naszego stolika podszedł kelner, pytając o zamówienie. Zdziwiło mnie, że zjawił się dopiero, gdy przyszedł pan Macanny (o ile faktycznie tak miał na nazwisko). Wykorzystałam jednak ten moment do uważnego przyjrzenia się osobie, w której istnienie do niedawna powątpiewałam. Po opisie Alexa spodziewałam się zastać kogoś o wyglądzie potwora w ludzkiej skórze; niezadbanego, odpychającego i odrażającego. Zamiast tego wpatrywałam się w zwykłego starszego człowieka, z włosami rzadkimi i białymi niczym wata, przypominającymi pod pewnym względem ptasie gniazdo. Co prawda jego prawe oko, zgodnie z fabułą opowiadania, było zaszklone i wywoływało pewnego rodzaju dyskomfort, ale wystarczyło się z tym zwyczajnie oswoić.

— A co dla pani? — zapytał nagle kelner, patrząc na mnie z wyczekiwaniem.

— Herbatę zieloną, poproszę. Bez cukru.

— Dziękuję. Za moment przyniosę.

Podziękowałam krótkim skinięciem głowy, wracając wzrokiem do swojego tajemniczego towarzysza. Żałowałam, że nie przygotowałam wcześniej żadnego planu rozmowy. Być może ostatecznie nie zrealizowałabym go, ale przynajmniej poczułabym się odrobinę pewniej.

— Przepraszam, że kłopoczę pana tym spotkaniem.

— A gdzieżby, to żaden problem. Przyjaciele Hannah są moimi przyjaciółmi.

— Wiem, że to trochę bezpośrednie, ale czy ,,Philip Macanny'' to pana prawdziwe imię?

— Noszę je od ponad sześćdziesięciu lat, więc wydaje mi się, że tak. Czemu pytasz?

— Można powiedzieć, że tak jakby znam osobę, która mogłaby być pańskim... krewnym — dokończyłam niepewnie, uważnie obserwując reakcję staruszka.

Pan Philip obdarzył mnie enigmatycznym uśmiechem, czekając aż zbliżający się kelner postawi na naszym stoliku dwie filiżanki herbaty. Wtedy zorientowałam się, że zamówiliśmy dokładnie te same wywary, mimo że zatopiona we własnych myślach nie usłyszałam, co mój towarzysz wybrał. Wytłumaczenie tego jako zwykłego zbiegu okoliczności, byłoby doprawdy wygodnym rozwiązaniem. Jaka szkoda, że już nie wierzyłam w istnienie przypadków.

— Czyżby? — zapytał, sięgając po szklankę. — Kim jest osoba, o której mówisz?

Czułam jak krew odpływa mi z twarzy, a policzki stają się przeraźliwie blade. Wydawało mi się, jakby ten człowiek potrafił zajrzeć prosto w czyjąś duszę albo przynajmniej przeniknąć do jego umysłu, wyciągając na zewnątrz wszystkie interesujące informacje.

— Myślę, że doskonale go pan zna. Niejako ,,przedstawił'' go pan Emilii Rowe, wnuczce pani Rowe.

Macanny zmrużył przenikliwie szarobłękitne oczy na pośrednią wzmiankę o Benie, nie wypuszczając z dłoni filiżanki z herbatą.

— Hm, zatem ty jesteś osobą, o której tyle słyszałem.

— Co?

— Nie jesteś w posiadaniu gry, a niejako masz z nim kontakt. Nieprawdopodobne, ale i... interesujące.

— Nie do końca rozumiem. Czy mógłby mi pan opowiedzieć wszystko na temat Bena? Wiem, że proszę o wiele, ale to naprawdę ważne.

— Oj, słabiutko wyszła ta herbata — mruknął po posmakowaniu wciąż ciepłego wywaru. — Zbyt krótko zaparzona nie smakuje zbyt dobrze. Zapewne twoja wyszła tak samo.

Westchnęłam ciężko, w porę powstrzymując się przed wypowiedzeniem niepotrzebnych słów. Odrobinę zirytowało mnie zachowanie staruszka, ale pozostałam opanowana, wiedząc, że wyjdę na tym lepiej, aniżeli kaprysząc jak dziecko żądając natychmiastowej odpowiedzi.

Złapałam za ucho swojej filiżanki i upiłam kilka malutkich łyków zielonej herbaty, co przyjęło się z dobrodusznym uśmiechem pana Philipa.

— Faktycznie słaba — skomentowałam, odkładając naczynie na miejsce. — Proszę mi powiedzieć, co się stało z Benem?

— Dlaczego chcesz to wiedzieć?

Słysząc to pytanie poczułam jak żołądek podchodzi mi do gardła, ale wiedziałam, że musiałam powiedzieć prawdę, jeżeli chciałam poznać długo wyczekiwane odpowiedzi.

— Do niedawna wątpiłam w to, czy moje życie trwa. Nawet teraz nie jestem pewna, czy w ogóle można to określić w taki sposób. Wewnętrznie byłam raczej martwa. Nikt nie dbał o to, kim byłam, dopóki nie założyłam maski, więc stałam się nieprawdziwą osobą, z nieprawdziwymi przyjaciółmi, z nieprawdziwym życiem — zrobiłam pauzę, żeby przemyśleć swoje następne zdanie. — Wizja czyhającego niebezpieczeństwa i stawienie czoła niecodziennemu wyzwaniu... otworzyło mi oczy. Zrozumiałam swoje błędy, co pomogło mi się zmienić. Teraz próbuję zrobić z nieprawdziwej przyjaźni prawdziwą, a do tego chcę pomóc komuś, kto pomógł mnie.

— Tylko to, co robimy dla innych, jest tym, co naprawdę warto robić — podsumował z namysłem pan Macanny. — Gdybym zrozumiał to tak szybko jak ty, być może nie przyszłoby się nam nigdy spotkać.

— To znaczy?

Staruszek zacisnął cienkie, pokryte zmarszczkami wargi, po czym upił łyk herbaty, sprawiając wrażenie, jakby szykował się do spowiedzi.

— Muszę przyznać, że nie spodziewałem się jeszcze kiedyś do tego wrócić. Upłynęło tak dużo czasu, a to wszystko wciąż wydaje się nierealne, zupełnie jakby ten okres życia był opowiedzianą mi przez kogoś historią. Tymczasem to ja mam opowiedzieć komuś tę historię.

— Nikomu wcześniej pan o tym nie wspominał?

— Nawet gdyby zjawili się chętni, nie pisnąłbym słówka. Wiedza bywa brzemieniem...

— Jestem gotowa je przyjąć.

— Szkoda, że ktoś taki jak ty nie zjawił się wcześniej... dużo, dużo wcześniej... — powiedział pan Philip melancholijnym głosem. Jego oczy, tym razem nawet to zdrowe, zasnuła mgła wspomnień, kiedy cofał się myślami do minionych lat. — Mój syn nie ożenił się z najlepszą kandydatką na matkę, ale nie mogę powiedzieć, żeby tworzyli złą rodzinę. Kochali swoje dzieci, tak jak ja kochałem moje wnuki, choć nie spędzałem z nimi tyle czasu, ile bym chciał. Jednak z biegiem czasu zrozumiałem, że moje towarzystwo na niewiele by im się zdało. Chłopcy potrzebowali przyjaciół wśród rówieśników. Prawdziwych przyjaciół.

— Chłopcy? Chce pan powiedzieć...

— Ben i jego młodszy brat, Josh — wytłumaczył.

Odetchnęłam głęboko, wypuszczając ciężko powietrze, które nieświadomie wstrzymywałam. Nie przypuszczałam, że Ben mógł mieć rodzeństwo. Szukałam w wielu źródłach informacji o nim i nigdzie nawet nie napomknięto o podobnej ewentualności. Z drugiej strony, mogłam to przewidzieć — autorzy przeważnie traktowali w opowiadaniach rodzinę głównego bohatera za sprawę niskiej wagi.

— Coś się przytrafiło młodszemu bratu?

— Okoliczne dzieci zaprosiły go do wspólnej zabawy. Jestem pewien, że mimo obaw bardzo się cieszył. Zawsze chciał do nich dołączyć.

— Zrobili mu krzywdę?

— Nie w fizycznym znaczeniu, jednak to oni wpadli na pomysł zabawy na zamrożonym jeziorze. Zbliżał się koniec zimy, więc lód nie był zbyt mocny. W miejscu, w którym stał Josh powstała kra, przez co wpadł do wody i utknął pod jej taflą. Udusił się, zanim przyszedł ktoś z dorosłych, żeby go wyciągnąć.

— Przykro mi... — szepnęłam, czując szczypanie pod powiekami. — Wiem, jaki to ból stracić bliską osobę. Naprawdę mi przykro.

Macanny upił ostatni łyk herbaty, próbując ukryć drżenie rąk. Po odłożeniu filiżanki podjął na nowo:

— Zatem rozumiesz, jak musiał się czuć Ben, kiedy się o tym dowiedział — westchnął ciężko. — Byli sobie naprawdę bliscy. Prawie jak bracia bliźniacy; jeden nie potrafił żyć bez drugiego. Wierzyłem... chciałem wierzyć, że Ben jakoś poradzi sobie ze stratą Josha, ale... t-tydzień później znalazłem go martwego w j-jego pokoju.

— O mój Boże... — szepnęłam, zakrywając dłonią usta. Na moment zamknęłam oczy, żeby powstrzymać łzy towarzyszące rozwiązaniu tej zagadki. — Ale co ma z tym wspólnego gra The Legend of Zelda: Majora's Mask?

— To była ulubiona gra Josha. Potrafił przesiedzieć przed nią cały dzień, wciągając w to jeszcze Bena.

— Teraz wszystko nabiera sensu... Tylko czemu przekazywał pan grę innym osobom? Na pewno wiedział pan o Benie.

Staruszek spuścił głowę na bok, zerkając na mnie kątem lewego oka.

— Umęczone dusze, nawet nie posiadające złych zamiarów, potrafią nękać żywych. Od kiedy tchnięty przeczuciem zabrałem pudełko z grami, jakie chciał wyrzucić po chłopcach mój syn, musiałem nieustannie zmagać się z koszmarami we śnie, jak i na jawie. Na początku myślałem, że wariuję na starość. Brałem specjalne lekarstwa przypisane mi przez psychiatrę. Zająłem się malarstwem, żeby się odstresować i pochłonąć myśli czymś innym, ale ostatecznie i moje obrazy zaczęły wpędzać mnie w szaleństwo. Za każdym razem, gdy przestawałem to wytrzymywać, oddawałem grę pierwszej napotkanej osobie zbliżonej wiekiem do Bena.

Pokiwałam w zrozumieniu głową. Nie potrafiłam obwinić Philipa za cierpienia zafundowane mnie, Em czy Alexowi. Nie potrafiłam nawet obwinić o to Bena. W rzeczywistości wszyscy byliśmy ofiarami bezimiennego sprawcy, którego odkrycie niczego by nie zmieniło.

Jednak pewna rzecz nie dawała mi spokoju, więc musiałam o nią zapytać:

— Powiedział pan, że oddawał grę za każdym razem, gdy nie dawał sobie z nią rady... W jaki sposób gra zawsze trafiała z powrotem w pana ręce?

— Nie umiem tego wytłumaczyć. Po prostu nagle pojawiała się obok mnie, zupełnie znikąd.

— Normalnie jak Paranormal Activity — zażartowałam słabo. — Dziękuję, że mi pan o tym opowiedział.

— To ja ci dziękuję. Dopiero gdy wyrzuciłem to z siebie zrozumiałem, jak wielki ciężar nosiłem na swoich barkach.

— Nie ma o czym mówić — uśmiechnęłam się delikatnie. — Cieszę się, że mogłam pana poznać, ale chyba już czas na mnie. Zapłacę tylko za moją herbatę i...

— Nie, nie kłopocz się tym. — Pan Macanny zdecydowanym ruchem ręki powstrzymał mnie przed położeniem pieniędzy na stół, po czym wolną dłonią sięgnął do kieszeni kurtki. — Jeżeli naprawdę chcesz pomóc Benowi, proszę, weź to.

Staruszek wyciągnął pudełko z grą The Legend of Zelda: Majora's Mask, uważnie obserwując moją twarz swoim zdrowym okiem. Bez wahania przyjęłam ofiarowany przedmiot, akceptując wszelkie konsekwencje z tym związane.

— Pamiętaj, Alice, że każda historia ma jakiś morał. Musisz tylko umieć go znaleźć.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz