czwartek, 16 sierpnia 2018

Chapter 15: We Are All Crazy








Była sobie raz dziewczynka,
która nauczyła się żyć.



Uderzył we mnie zimny podmuch wiatru, gdy tylko znalazłam się w otoczeniu szaroburej rzeczywistości, zwyczajnej i pretensjonalnej do cna. Nie doceniłam październikowego chłodu, co wyraźnie odczułam już po kilku minutach chodu. Całe szczęście nie był to uciążliwy mróz, szczypiący skórę i próbujący dobrać się do kości. Wręcz przeciwnie, przyjemnie się maszerowało w nieco niższej niż przeciętnie temperaturze, doznając pieszczotliwych dreszczy, przy których człowiek czuł, że naprawdę żyje.

Wyciągnęłam z kieszeni kurtki telefon i włączyłam Internet. Zdawało mi się, jakbym nie korzystała z niego od wieków. Kilka rozmów na Cleverbocie, szukanie informacji o Benie czy sprawdzenie, jakie to cuda zostały nawyrabiane na moim profilu społecznościowym, było dalekie od przyporządkowania do przyjemnej wirtualnej aktywności. Z trudem przypominałam sobie chwilę beztroskiego serfowania po sieci, zanurzania się w świat gier online czy literaturę cyfrową. Podejrzewałam, że niezależnie od finiszu tej historii, żadna z dotychczas znanych mi rzeczy nie pozostanie taka sama, co poniekąd mi odpowiadało.

Wybrałam odpowiednią aplikację i uruchomiłam GPS, wpisując w okienko miejsca docelowego nazwę restauracji, do której chciałam się dostać. Po kilku sekundach na mapie została wyznaczona trasa licząca niecałe pięć kilometrów. Ulżyło mi, że nie musiałam tłuc się wewnątrz obskurnego transportu miejskiego. Miałam mnóstwo wolnego czasu, jak i pokładów nieokiełznanej energii, więc zdecydowałam się udać na niespieszny spacer, korzystając z ciszy śpiącego jeszcze miasta.

Po niebie poruszały się smętnie szare chmury, co jakiś czas pozwalające ujrzeć skrawek ukrywanego nad nimi błękitu, zwiastując możliwość późniejszych opadów. Ostatnio słońce ani myślało o pokazaniu się, jakby zbyt nieśmiałe na przejęcie całego nieboskłonu tylko dla siebie. Szelest zaczepionych przez wiatr liści uświadomił mi, że nie zabrałam ze sobą słuchawek do telefonu. Wcześniej nie odrywałam się od muzyki, aby zagłuszyć zawodzący głos swojego sumienia i ironiczny chichot rozbrzmiewający przy każdej przydarzającej się wpadce. Zabawne, że nawet nie zauważyłam, kiedy całkowicie umilkły.

Wzięłam kilka głębokich wdechów i wydechów, czerpiąc z tego przyjemność i ukojenie. Zapragnęłam, żeby znowu się rozpadało, o ile zachęciłoby to Bena do wyjścia ze świata technologii. Wiedział o moich zamiarach i miejscu spotkania, nawet bez podpatrywania historii wyszukiwarki. Musiał być świadom większości rzeczy, które naiwnie wierzyłam, że przed nim ukryłam. Po prawdzie nasz układ bardziej przypominał grę w The Sims, niż poważny zakład, gdzie pełniłam rolę człowieka z włączoną wolną wolą, a Ben tylko przyglądał się, co puszczony luźno Sim będzie robił. Czasem zaingerował, aby uchronić mnie przed nieświadomym zgonem, pozwalając wierzyć, że sama pokierowałam swoim losem. Właśnie to uzmysłowiło mi, że przypadki nie istniały; wszystko było starannie zaplanowane.

Świadomość tego pomogła mi zdzierżyć spotkanie osoby, której miałam nadzieję nigdy więcej nie ujrzeć. W przeciwnym razie spodziewałam się natknąć na nią u bram piekła, a nie pod lampą naprzeciwko sklepu mięsnego o wdzięcznej nazwie Pig Express. Rozważałam odwrócenie głowy w przeciwną stronę, udając poważnie zaabsorbowaną czymś innym, ale nasze oczy zdążyły się spotkać i zignorowanie tego nie wchodziło w grę.

— O, cześć! — przywitała się pierwsza. — Prawie cię nie poznałam!

Parsknęłam, przypominając sobie, że dzisiejszego ranka miałam ten sam problem. Wolałam jednak zachować to dla siebie. W ogóle wolałabym odejść bez wypowiedzenia ani słowa. Zapewne postąpiłabym w taki sposób, gdyby dawna Alice nie poszła w odstawkę.

— W pierwszym momencie też cię nie rozpoznałam — odpowiedziałam szczerze, nie afiszując się z odczuwaną w sercu niechęcią.

Kiedyś Salla Andersson posiadała kasztanowe fale spływające za plecy, i prostą grzywkę przysłaniającą orzechowe oczy. Teraz dostrzeżenie koloru jej tęczówek nie sprawiało trudności, ponieważ ścięła włosy na krótko, ledwie sięgając ramion, zafarbowawszy je na odcień hebanowego drzewa. Przekrzywiłam odrobinę głowę zauważając, że sporo schudła od czasu, kiedy poznałyśmy się w klasie mundurowej.

Poczułam w ustach smak żółci, gdy nagle żołądek się niebezpiecznie skurczył.

Brzydka. Dziwna. Wkurzający głos. Niemowa. Idiotka. Lizuska. Kujonka. Frajerka. Cipa.

Słowa wypowiadane raz za razem, cicho w szkolnym gwarze, głośno dla osoby odwróconej plecami. Zadające ból podobny do szczypania, potem drapania, szarpania, aż w końcu bicia i podduszania. Pokręciłam głową, odsuwając się od bolesnych wspomnień.

To nie jestem ja. To już mnie nie dotyczy.

— Alice, wszystko w porządku?

— Pewnie. Uwielbiam spacerować o bezbożnych godzinach. A co ciebie zmusiło do wstania z łóżka o tak wczesnej porze?

— Praca — westchnęła ciężko. — Czego się nie robi dla pieniędzy, nie?

— Yhm, rozumiem. W takim razie nie będę cię dłużej zatrzymywać. Na razie. — Uniosłam lewą rękę i zamachałam nią niedbale, ponawiając przerwaną wędrówkę.

— Hej, zaczekaj! — Salla złapała mnie za łokieć, za co prawie ją uderzyłam. Prawie, ponieważ w myślach już to zrobiłam. — Chyba idziemy w tę samą stronę.

— Na to wygląda — wyswobodziłam się z jej uścisku — ale w przeciwieństwie do mnie, tobie się chyba śpieszy.

— Nie bardzo. Wyszłam wcześniej niż zwykle, więc mam trochę czasu.

— To nie wyjaśnia, dlaczego chcesz skorzystać z mojego towarzystwa. Do szkoły wolałaś chodzić sama niż ze mną. Czemu teraz miałoby być inaczej?

Uśmiech Sally, który zawsze przywodził mi na myśl Jokera, spełzł z jej wychudzonej twarzy. Usta zacisnęły się w wąską linię, a blask w oczach przygasł, gdy przypomniała sobie szereg nieprzyjemnych rzeczy, z jakich składała się nasza wspólna — licząca pół roku — przeszłość.

Wyglądała na naprawdę skruszoną i smutną, kiedy zapytała:

— Słyszałaś o tym, co się stało z naszą klasą?

— Coś obiło mi się o uszy. Podobno broń, której trzecioklasiści użyli na apelu była prawdziwa. Nie brałaś w tym udziału?

— Gdyby choroba nie zwaliła mnie z nóg, skończyłaby tak jak oni. Powinnam się cieszyć, że ten wypadek mnie nie dotknął, ale... O Boże... Straciłam wszystkich: chłopaka, najlepsze przyjaciółki, znajomych...

— Przykro mi — powiedziałam smętnie. — Naprawdę przykro.

Salla spojrzała na mnie załzawionymi oczami, przybierając minę, jakby nie do końca wierzyła w szczerość moich słów.

— Jesteś chyba jedyną osobą, której nie powinno być przykro.

— Nie oceniaj mnie swoją miarą. Doskonale pamiętam jacy byliście skorumpowani i parszywi, nie posiadając żadnych zahamować czy choćby krzty moralności. Ale nie życzyłam wam śmierci; ani wtedy, ani teraz.

— No... Nigdy nie byłaś taka jak my — uśmiechnęła się bez cienia wesołości, przekrzywiając głowę w bok, dopóki nie przypomniała sobie, że nie może skryć oczu za grzywką. — Niepotrzebnie cię zatrzymuję. Po prostu... chciałam cię przeprosić. Powinniśmy wyciągnąć do ciebie rękę, zamiast nabijać się za twoimi plecami.

— W porządku. Już wam to wybaczyłam. Szkoda tylko, że musiało dojść do tragedii, żebyś przejrzała na oczy — odpowiedziałam markotnie, unosząc słabo kąciki ust. — Szkoda, że nie potrafiłam poprosić o pomoc... Wtedy może nie byłabym skazana na samotność.

— Wiesz... Ech... Teraz zupełnie inaczej bym się zachowała w tamtej sytuacji.

— Ja też.

Zapadła między nami chwila ciszy. Wydawała mi się jednak trwać znacznie dłużej, kiedy w milczeniu wymieniałyśmy porozumiewawcze spojrzenia mówiące więcej niż tysiąc słów. Wielkie prawdy nie były zaskakujące. Przy ich odkryciu nie krzyczało się ,,eureka!'', tylko biło się w czoło, zastanawiając się, czemu wcześniej się tego nie zrozumiało.

Ironia kierująca życiem nie zna granic. Nic dziwnego, że tak trudno znaleźć w nim sens.

— Nie żebym cię wyganiała, ale chyba powinnaś już iść do pracy — oznajmiłam spokojnie, zerkając znacząco w stronę trzymanego przeze mnie telefonu.

— Praca! O matko, zapomniałam o tym całkowicie! Muszę lecieć. Na razie, Alice! — pożegnała się pospiesznie, po krótkim zawahaniu rzucając na odchodnym: — Miło było cię spotkać.

— Nawzajem.

Po drugiej stronie chodnika przeszedł mężczyzna z psem, którego szczekanie zagłuszyło mój głos. Mimo to byłam pewna, że Salla mnie usłyszała.

Na miękkich nogach ruszyłam według trasy wskazanej przez GPS, próbując przyswoić myśl, że spojrzałam prosto w oczy koszmarowi nękającemu mnie przez lata. Skrywany wewnątrz strach naprawdę zniknął, przestałam go kompletnie czuć, nawet podczas myślenia o nim.

Cierpienie się skończyło, jak ręką odjął.

Ostatecznie nie żałowałam spotkania z Sallą. Czułam się wreszcie wolna, jakby spadł mi z serca jakiś wielki, czarny kamień. Nie chodziło o to, że mnie przeprosiła. Na przeprosinach nigdy mi nie zależało. Pokonanie słabości, zaakceptowanie przeszłości, odważne brnięcie w przyszłość — moje największe życiowe osiągnięcia i najcięższe lekcje od losu.

Wzięłam głęboki wdech.

Przede mną było jeszcze sporo drogi do restauracji Aurochos, a czas pędził jak szalony. Miasto do niedawna pogrążone w marazmie zaczęło się powoli wybudzać. Na bocznych ścieżkach coraz więcej pojawiało się ludzi spacerujących ze swoimi pupilami, które tryskały niespożytkowaną energią i beztrosko szukały zaczepki, próbując złapać szukające jedzenia ptaki albo biorąc do pyska przypadkowo znaleziony przedmioty, zaciskając na nim mocno zęby i siłując się z właścicielem, uważając to za świetną zabawę. Po ulicy częściej przejeżdżały samochody osób śpieszących się do pracy bądź sklepu, żeby na lunch znowu nie musieć korzystać z firmowego automatu ze śmieciowym jedzeniem.

W pewien sposób czułam się wyodrębniona, jakbym znajdowała się poza rzeczywistością otaczających mnie ludzi, kiedy obserwowałam zaledwie mały skrawek ich codzienności. Kiedyś doświadczałam tego uczucia nieustannie. Jego nazwa była znana wielu osobom — samotność. Przy populacji liczącej ponad siedem miliardów takie zjawisko nie powinno w ogóle istnieć. Człowiek musiał naprawdę często gubić się w życiu, żeby doprowadzić do poczucia osamotnienia.

Całe szczęście, teraz znajdowałam się ponad tym.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz