sobota, 11 sierpnia 2018

Chapter 13: From A Chrysalis In The Abyss










Tic tac, Alice
Czas upływa i twoja śmierć się zbliża.



Szkoła często wydawała mi się miejscem objętym inną czasoprzestrzenią; wskazówka zegara zdążyła przesunąć się o jedną minutę, gdy odnosiłam wrażenie, że minęła co najmniej połowa zajęć. Jak przystało na każde zjawisko niewytłumaczone naukowo, lubiło uprzykrzać życie. Na szczęście nie trzeba rozumieć wszystkiego, czasem wystarczy spryt i odpowiednia ilość determinacji, aby poradzić sobie z trudnościami podrzucanymi przez niesforny los.

Przebrnęłam przez dzisiejsze lekcje spokojnie i szybko niczym piasek w klepsydrze, obmyślając sposób dotarcia do staruszka od gry możliwie jak najszybciej. Uważnie obserwowałam wyimaginowany zegar nad moją głową, tykający coraz głośniej i głośniej, przypominający o niechybnie kończącym się czasie.

Zostały mi tylko trzy dni na odkrycie przyczyny pośmiertnej egzystencji Bena. Musiałam się tego dowiedzieć za wszelką cenę. Stawką nie było wyłącznie moje życie. Od początku chodziło o znacznie więcej, o czym się już dotkliwie przekonałam.

— Alice, idziesz...?

— Co? — Podniosłam głowę, przenosząc nieobecny wzrok z zeszytu na stojącego przy tablicy Petera. Zamrugałam pospiesznie, kiedy oczy spłatały mi figla i przez kilka sekund widziałam na jego twarzy geometryczne wzory widniejące na okładce mojego brulionu.

— Idziesz z nami do galerii?

Otworzyłam usta, zaraz potem zamknęłam, po czym znowu uchyliłam — ostatecznie westchnęłam ciężko. Zauważyłam, że od czasu incydentu z Em, z niezrozumiałych dla mnie przyczyn, Peter zaczął próbować się do mnie zbliżyć. W ten sposób działał mi tylko na nerwy. Każdy — nawet ślepy z opaską na oczy pod słońce — zauważyłby, że do siebie nie pasowaliśmy. Pomijając kwestię, że Peter ani trochę mnie nie pociągał.

Stojący w przejściu między ławkami Jon, którego charyzma i błazeńska osobowość potrafiła odwrócić uwagę każdego, był moją jedyną szansą na bezpieczne wyjście z sytuacji.

— Jon, idziesz do galerii? — zawołałam, odsuwając się na krześle. Wystarczyło, żebym straciła na moment równowagę, a upadłabym jak długa. W podstawówce nauczyciele straszyli, że taki wypadek mógłby skończyć się śmiercią. Wtrąciłam wtedy, że potknięcie się na schodach miałoby identyczny finał, a jednak każdy z nich korzystał.

Nic dziwnego, że grono pedagogiczne nigdy za mną nie przepadało.

— Kiedy? — Jon odwrócił się w moją stronę, zupełnie zapominając o prowadzonej z Isabell rozmowie.

— Kiedy? — powtórzyłam, ostentacyjnie zwracając się do Petera.

— Dzisiaj.

— Dzisiaj to słabo. Może jutro?

— Co ci dzisiaj nie pasuje?

Pozwoliłam wdać im się w żwawą dyskusję, powoli pakując swoje rzeczy do plecaka. Zaczekałam na odpowiedni moment, po czym pożegnałam się z nimi i ruszyłam ku wyjściu z klasy, zanim zdążyliby mnie w jakikolwiek sposób zatrzymać.

Niech żyje męskie ego! Często to kobietom zarzuca się niepotrzebne ględzenie i próżność, gdy facetów nierzadko również cechuje przesadna obłuda. Po prawdzie, płeć nie gra tutaj żadnej roli — człowiek taki po prostu jest. W tym przypadku skorzystałam na tym, więc nie zamierzałam narzekać.

Zabrałam z szatni swoją kurtkę i udałam się ku wyjściu, chcąc jak najszybciej dotrzeć do kwiaciarni babci Em. Była to moja jedyna poszlaka odnośnie staruszka, który według opowieści Em, podarował jej grę po tym, jak został zaproszony do mieszkania przez jej babcie. Liczyłam, że starsza pani będzie znała miejsce pobytu swojego znajomego.

Dostawałam bólu głowy na myśl, jak wiele zależało od tej rozmowy. Wiedziałam, że nie ma planów całkowicie pewnych. Wystarczył byle podmuch, żeby zawalić wznoszony od miesięcy domek z kart. Miałam jednak nadzieję, że wszytko pójdzie po mojej myśli.

Zauważyłam, że od czasu poranka pogoda nie uległa żadnej zmianie; niebo wciąż przesłaniały chmury. Błękit skrywał się za burą pierzyną, co wywoływało z lekka depresyjny nastrój. Mimo to przemierzałam niestrudzenie kolejne ulice miasta, zbliżając się coraz bardziej do wyznaczonego celu.

Dotychczas nie miałam potrzeby ani okazji, żeby znaleźć się w kwiaciarni należącej do starszej pani Rowe. Niemniej wiedziałam, jak bezbłędnie do niej trafić, dzięki czemu kwadrans później przeszłam przez skrzyżowanie, przy którym stał niewielki budynek w kształcie rombu o ciemnych, bordowych ścianach ze śnieżnobiałym szyldem: ,,Queen Rose Kwiaciarnia''.

Zadrżałam, kiedy wszystkie bodźce w moim ciele dały mi sygnał do ucieczki. Czułam dokładnie to samo, gdy poszłam do mieszkania Em kilka tygodni temu. Tym razem znałam powód pojawienia się nieprzyjemnego przeczucia, co tylko utrudniło mi wejście do środka.

Nogi mi zmiękły, kiedy do nozdrzy doszła silna woń wydzielana przez otaczające mnie kwiaty. Wspomnienie pogrzebu Leny było przesiąknięte ich zapachem. Przed oczami pojawił mi się obraz grobu pokrytego stosem ogromnych bukietów, których słodki aromat utkwił mi w pamięci jako odrażający odór niosący cierpienie.

W ustach poczułam smak żółci. Nieoczekiwany zawrót głowy sprawił, że znajdujące się dokoła kwiaty wyglądały jak rozlane po pomieszczeniu kleksy w kolorze tęczy. Przez chwilę wydawało mi się, że przeniosłam się do mojej krainy, bardzo zaniedbanej ostatnimi czasy, dopóki babcia Em nie wyrosła przede mną jak grzyb po deszczu. Uśmiechnęłam się enigmatycznie; nie tyle na jej widok, co na porównanie do gigantycznego muchomora z krainy.

— Och, Alice! Miło cię widzieć!

Hannah Rowe, emerytka o wiecznie młodej duszy, zamknęła mnie w szczelnym uścisku, którego mógłby jej pozazdrościć niejeden zapaśnik. Zmarszczki na twarzy się powiększyły, kiedy kąciki ust wystrzeliły do góry. W błękitnych oczach zamigotały iskierki przypominające odbijające się w wodzie promienie słońca, gdy przyjrzała mi się uważnie.

— Cieszę się, że przyszłaś. Długo się nie widziałyśmy, a chciałam ci podziękować.

— Podziękować? Za co?

— Doktor Haner powiedział mi o twojej wizycie. Podobno Emilii z tobą rozmawiała. — Starcze palce trzymające moje ramiona mocniej się zacisnęły. Gest ten zawierał niewypowiedzianą nadzieję połączoną z niemą desperacją. — Według doktora Hanera to znak, że stan Emilii się poprawia.

— Jestem przekonana, że Em niedługo z panią porozmawia.

— Dziękuję, Alice. Doceniam to. Niestety, jak na razie jesteś jedyną osobą, do której się odezwała. Moja słodka Emilii... nawet zerwanie z Cole'm nie sprawiło, żeby powiedziała do niego choćby słowo.

— Cole z nią zerwał? Kiedy?

— Zaraz po twojej wizycie. Biedak chyba nie mógł pogodzić się z jej stanem — odpowiedziała smutno, dotykając delikatnie płatków żółtych żonkili.

Przełknęłam ciężko ślinę. Nie byłam pewna, w jakim kontekście odebrać tę wiadomość: jako dobrą czy złą? Sprzyjającą czy niebezpieczną? Przydatną czy zbędną? Wszystko zależało od dalszych posunięć Cole'a. Miałam nadzieję, że pójdzie ze swoim życiem do przodu. Gdyby postanowił pielęgnować nienawiść i dalej obwiniać mnie o próbę samobójczą Em, musiałabym się trzymać na baczności. Pieniądze w połączeniu z nieciekawymi znajomościami zwiastowały kłopoty, a tych mi nie brakowało, więc wolałabym, żeby Cole się grzecznie odpieprzył. I to na dobre.

— Najwyraźniej to nie był ten jedyny. Lepiej dla Em, że odszedł teraz, niż gdyby miał zrujnować jej życie.

— Oby spojrzała na to w ten sam sposób, gdy już będzie po wszystkim...

— Właśnie... ja... w tej sprawie przyszłam.

— Domyśliłam się, że nie po kwiaty — babcia Em uśmiechnęła się delikatnie. — W czym mogę ci pomóc?

Głos nagle uwiązł mi w gardle. Przyglądałam się bez słowa twarzy pani Rowe, która mimo serdecznego wyrazu wyglądała, jakby z trudem powstrzymywała łzy. Jedyne, co miała i ceniła to Em. Emilii była całym jej światem. Światem znajdującym się daleko od niej, zrujnowanym i podupadłym, a ona nie wiedziała, w jaki sposób mogłaby go naprawić. Ciężar tej świadomości stawał się cięższy z każdym dniem, aż w końcu zaczynał dusić. A wtedy nadchodziła śmierć wszelkich nadziei i pozytywnych oczekiwań.

Pamiętałam jak doświadczyłam tych uczuć na własnej skórze. Nikomu nie życzyłabym przejścia przez coś podobnego.

— Pani znajomy, który dał Em grę. Muszę go znaleźć. Jak najszybciej.

— Philip? Czemu szukasz Philipa?

— Proszę mi zaufać. Muszę go znaleźć — poprosiłam błagalnie, oblizując spierzchnięte wargi. — To może pomóc Em. Przecież chce pani równie mocno jak ja, żeby Em wyszła ze szpitala. Wystarczy numer telefonu, adres, cokolwiek, co umożliwi mi kontakt z nim.

W oczach starszej pani pojawiły się przeróżne emocje, począwszy od zaufania i wiary w prawdziwość usłyszanych słów, kończąc na niepewności i strachu konsekwencjami, jakie mogło przynieść działanie przeze mnie przedsięwzięte.

Wtedy do sklepu weszła klientka. Niespodziewany hałas wybudził babcie Em z kontemplacji i sprawił, jakoby podjęła w jednej chwili decyzję.

Zadarła wysoko podbródek i obdarzyła mnie zdecydowanym spojrzeniem.

— Zaczekaj tutaj. Zaraz do niego zadzwonię i umówię was na spotkanie.

Pani Rowe zniknęła za drzwiami magazynu, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. Od zawsze lubiłam tę kobietę, ponieważ potrafiła konkretnie podejść do sprawy. Nie używała słów takich jak ,,postaram się'' czy ,,spróbuję''. Wyznaczała cel i robiła wszystko, by go osiągnąć, więc lepiej było nie wchodzić jej w drogę.

Jak na emerytkę miała znakomitego cela, zwłaszcza gdy ktoś próbował podebrać jej nektarynkę. Cole przez kilka tygodni chodził z podbitym okiem, kiedy babcia Em wypatrzyła jak zabiera jej ulubiony owoc i rzuciła w niego pilotem od telewizora. Zadziwiające, jak idealnie wymierzyła rzut między salonem a kuchnią. Reprezentanci baseballa mogliby się od niej uczyć.

— Restauracja Aurochos, jutro o 12. Odpowiada ci to? — zapytała, pojawiając się nagle w przejściu, z telefonem przytkniętym do prawego ucha.

Pokiwałam szybko głową, nawet się nie zastanawiając, czy w okolicy znajduje się restauracja o takiej nazwie. Nie przypominałam sobie, żebym wcześniej o niej słyszała. Całe szczęście istniały GPS-y, więc nie musiałam się martwić o błądzenie po mieście.

Po chwili pani Rowe wróciła (już bez komórki), przystając obok blatu z kwiatami, którym wcześniej podcinała końcówkę łodygi.

— Umówiłam was na jutro. Czy coś jeszcze mogę dla ciebie zrobić?

— Nie, dziękuję. Zrobiła pani wystarczająco dużo.

— Jesteś pewna, że pomoże to Emilii?

— Zapewniam, że tak — uśmiechnęłam się przekonująco. — Będę się już zbierać. Do widzenia.

Po wyjściu na zewnątrz uderzył mnie znajomy, chaotyczny gwar miasta. Wszystkim się gdzieś spieszyło i każdy głośno to komunikował, przeklinając przy okazji nagłe pojawienie się deszczu. Zaśmiałam się pod nosem, zastanawiając się, kiedy przyjdzie mi wrócić do domu suchą.

Weszłam wprost w kałużę, słysząc w głowie płacz niedawno kupionych butów. Dreszcze zawładnęły moim ciałem, które zostało zaatakowane przez duże i zimne krople wody. Podniosłam głowę i rozejrzałam się na boki, po czym przeszłam na drugą stronę jezdni. Zmusiłam nogi do szybszej pracy, aż nagle poczułam pieczenie na karku. Zawładnęło mną dziwne przeczucie, którego powodu ani znaczenia nie potrafiłam rozszyfrować. Wydawało mi się, że jestem obserwowana, choć wszyscy uciekli w poszukiwaniu schronienia przed deszczem.

Właśnie wtedy go zauważyłam. Chłopaka w czarnej bluzie, z twarzą ukrytą pod kapturem, i podartych jeansach. Wyglądał przeciętnie, sprawiając wrażenie, jakby był podobny do wszystkich, a zarazem niepodobny do nikogo. Zmrużyłam oczy i spróbowałam mu się przyjrzeć, mimo że deszcz skutecznie utrudniał mi widoczność. Choć niczego nie dostrzegłam, całym ciałem poczułam dziwne przyciąganie. Niecodzienne odczucie.

— Ben...?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz