wtorek, 7 sierpnia 2018

Chapter 12: Weirder And Weirder










Bądź tym, czym chcesz się wydawać
Albo to, co chce zostać tobą cię zastąpi.



Zziębnięta i przemoknięta do suchej nitki, wyglądając jak bezdomny kot przebiegający wzdłuż drogi o czarnym futrze, westchnęłam z ulgą, kiedy znalazłam się na ulicy, przy której mieszkałam. Odkleiłam mokre kosmyki włosów od twarzy i przejechałam dłońmi po powiekach, chlapiąc zebraną na palcach wodą na boki. Nie miałam nic przeciwko deszczu, ale po dniu pełnym wrażeń marzyłam o ułożeniu się wygodnie w łóżku, z kubkiem parującej herbaty w przemarzniętych dłoniach, oglądając jakiś dobry film albo serial.

Przed werandą potrząsnęłam kilka razy nogami pobudzając w nich krążenie, a nagromadzona w jeansach woda dała mi się we znaki. Zaśmiałam się krótko pod nosem, kiedy przeszło mi przez myśl, że mogłabym bez problemu kogoś podtopić zebraną w ubraniach deszczówką.

Bez dłuższego zwlekania sięgnęłam w stronę klamki i pospiesznie weszłam do środka. Buty zachlupotały głośno, kiedy niedbałym ruchem odrzuciłam je w kąt.

Zabierałam się za ściągnięcie kurtki, gdy niespodziewanie stanęła przede mną mama z nożem w dłoni. Podskoczyłam zaskoczona, a serce razem ze mną, przyprawiając mnie o jednosekundowy zawał.

— Mamo, nie jestem jakoś super ubezpieczona, więc doprowadzenie mnie do śmierci ci się nie opłaca — odparłam kuriozalnie, wyrównując oddech i uspokajając swoje rozszalałe serce. Byłam zła na siebie, że dałam się wystarczyć w tak niebywale głupi sposób. — A jeżeli chodzi o narządy wewnętrzne, to możemy jeszcze o nich porozmawiać.

— Cholera, nie strasz mnie tak! — Mama odetchnęła głośno, opuszczając dłoń z nożem wzdłuż ciała. — Myślałam, że ktoś się włamał. Drzwi były otwarte, kiedy wróciłam z pracy.

— Och... — sapnęłam niewyraźnie i odwróciłam głowę w bok, aby ukryć zmieszanie. — Może zapomniałaś ich zakluczyć przed wyjściem? Już kilka razy ci się to zdarzyło.

— Aż tak szybko się starzeję? — mruknęła pod nosem, bardziej do siebie niż do mnie.

Pokiwałam bez słowa głową, przybierając najniewinniejszy wyraz twarzy, jaki tylko potrafiłam zrobić. Nie zamierzałam przyznać się do winy — ani teraz, ani później. Konieczność opowiedzenia wszystkiego mamie, tylko niepotrzebnie uprzykrzyłaby mi życie, a liczyła się każda minuta, jeżeli chciałam odnaleźć staruszka od gry przed upływem czasu.

Musiałam rozważnie podejść do sprawy, żeby nie popełnić żadnego błędu, a wmieszanie mamy w moje problemy byłoby szczytem głupoty.

— Chcesz coś zjeść? — zapytała, obserwując mnie uważnie z kuchni. Na krótką chwilę utkwiłam spojrzenie w jej szmaragdowe oczy, których kolor odziedziczyłam razem z Leną.

Odwróciłam wzrok, skupiając się na ściągnięciu przemokniętej kurtki.

— Później, jak już się przebiorę.

— Gdyby tylko Dino tak mógł...

Zmarszczyłam brwi i mimowolnie zerknęłam w stronę przedpokoju, gdzie pod lustrem w srebrnej ramie leżał przemoknięty Dino. Czekoladowe oczy były wielkie jak spodki, wystraszone, z odrobiną smutku i przygnębienia, jakby rozpaczały z powodu zostania mopem na czterech łapach. Przekierował je na mnie, a jego mały, króliczy ogonek zamerdał, gdy zetknęły się z moimi — bajronistycznymi i zamglonymi jak kryształowa kula.

Po tym, co spotkało Maxa postanowiłam nie przygarniać żadnego innego psa, dopóki się nie wyprowadzę. Prawdopodobnie w naszym domu nie pojawiłby się żaden czworonóg, gdyby Lily nie znalazła w Internecie kolejnego. Rodzice postawili tylko jeden warunek — w niczym nie miał przypominać poprzedniego.

Wyminęłam Dino bez słowa, walcząc z chęcią pogłaskania go, i skierowałam się w kierunku schodów. Poszłam do swojego pokoju, pozostawiając na płytkach ślady mokrych stóp. Powstrzymując szczekanie zębami, wyciągnęłam z szafy potrzebne rzeczy.

Znieruchomiałam na moment, trzymając w dłoniach naręcze suchych ubrań, spoglądając w stronę pozostawionego na łóżku laptopa. Pomyślałam o Benie i wszystkich przebytych rozmowach, zastanawiając się, czy od początku nie miał racji.

Niezależnie od punktu widzenia — prawnego, etycznego, moralnego, obiektywnego — Ben nie mógł być nazywany mordercą. Jego ofiary same się poddawały, pozwalały zdominować się cieniom przeszłości, wysyłając iskrę życia do pustej otchłani rozpaczy.

Iluzja polegająca na kłamstwach pomagała żyć w normalny sposób, udając szczęście i beztroskę, naiwnie wierząc, że przyszłość przyniesie szczere doznania. Prawda w tym przypadku była wiatrem niszczącym starannie zbudowany domek z kart, pozostawiając w człowieku tylko uczucie rozczarowania i rozgoryczenia.

Doświadczyłam tego na własnej skórze, i również niewiele brakowało, żebym podążyła tą samą drogą. Jednak obecność Bena pomogła mi przejrzeć na oczy. Wszystko tkwiło wewnątrz, w głowie, gdzie tworzyło się autodestrukcyjną salę tortur dla swojego umysłu. Blokowało rozwinięcie relacji, zdolności, pasji — każdej rzeczy, mogącej przynieść szczęście, na które się nie zasługiwało.

W końcu zrozumiałam, na jaką krzywdę siebie skazywałam, zupełnie niepotrzebnie. Na przeszłość powinno się patrzeć tylko pod pryzmatem wyciągnięcia pouczającego morału, aby zabezpieczyć się przed powtórzeniem bezsensownego błędu. Życie należało spędzać w teraźniejszości, zostawiając minione zdarzenia za sobą, by móc patrzeć w przód.

Poprzysięgłam nigdy więcej o tym nie zapomnieć.



~ ♠ ~



Żwawo podnosiłam nogi, wspinając się pospiesznie po schodach, walcząc z palącym uczuciem w udach. W takich momentach żałowałam, że przestałam trenować lekkoatletykę. Zadyszka przy wchodzeniu na drugie piętro była ciosem dla mojej dumy. Wzburzona przeskoczyłabym przez ostatnie stopnie, dając upust odczuwanej irytacji, gdyby wizja zgonu nie wisiała nad moim towarzyszem.

— Pospiesz się, Jon! Jesteśmy już solidnie spóźnieni przez twoje fajki!

— Idę — wydyszał, jak gdyby zaraz miał wypluć płuca. — Chyba zaraz umrę.

— Jakbym miała kebaba od razu szybciej byś szedł.

— Och, kebab... Taki z podwójnym ciastem i sosem...

Jon wydał serię kilku nieprzyzwoitych dźwięków, by podkreślić swoje uwielbienie i apetyt na kebaba. Pokręciłam z politowaniem głową, widząc jak myśl o jedzeniu dodała mu siły, żeby wspiąć się za mną na górę bez dalszego narzekania.

— Obiecaj mi coś, Jon — poprosiłam poważnym tonem i poklepałam dwa razy jego wystający bęben. — Cokolwiek z tego wyjdzie, nie chcę być matką chrzestną.

— Jak możesz tak mówić przy moim Dawidku? — zapiszczał głośniej niż niejedna kobieta, łapiąc się czule za brzuch. — Nie słuchaj jej, Dawidku. Jeszcze będzie tego żałować.

— W twoich snach — mruknęłam uszczypliwie, powstrzymując się przed parsknięciem śmiechem.

Ponowiliśmy marsz, kierując się wzdłuż ściany przy drzwiach siedemdziesiąt trzy ku mniejszym liczbą, zmierzając do sali sześćdziesiąt osiem, w której odbywały się zajęcia z biologii. Przelotnie zaglądałam przez prostokątne okna do mijanych klas, kontynuując rozmowę z Jonem.

Zaabsorbowana nie zauważyłam, gdy znajdujące się po przeciwległej stronie drzwi otworzyły się, ukazując w przejściu schludnie ubraną panią psycholog.

— Dzień dobry, Alice — oznajmiła miło, uśmiechając się jak szatan u wrót piekła. — Mogę cię prosić na słówko?

Grzeczne pytanie było bardzo subtelnym sposobem na zapędzenie ofiary w kozi róg. W końcu nie mogłam odmówić ani wywinąć się w żaden sposób. Kobieta sprytnie to rozegrała, ale nie zmieniło to niczego w moim podejściu do niej.

— Jasne.

Spojrzałam przepraszająco na Jona, po czym niechętnie weszłam do mdłego gabineciku przypominającego klitkę. Od zawsze zastanawiało mnie, jak wyglądały w nim rozmowy z uczniami cierpiącymi na klaustrofobię.

Gdyby promienie słońca nie wpadały przez okno, byłby problem z utrzymaniem w pomieszczeniu naturalnego źródła światła. Ściany w kolorze zgniłych cytryn miały zapewne rozjaśnić wnętrze, nawet za cenę dobrego wyglądu. Po prawej stronie stało zagracone papierami biurku, z uruchomionym komputerem, na którego ekranie widniały moje dane oraz oceny.

Psycholożka usiadła przy nim na obrotowym krześle, a mnie poleciła zająć niewygodne szkolne krzesło, zbyt niskie nawet jak na kogoś mojego wzrostu.

— Jak się miewasz, Alice?

— Dobrze.

— Słyszałam wczoraj od pani Solem, że wyszłaś w trakcie zajęć i nie wróciłaś. Czy coś się stało?

Nie zdołałam powstrzymać parsknięcia, słysząc jej fałszywie zatroskany ton. Christine Horwath nie potrafiła skutecznie ukrywać swojej dwulicowości ani obojętności na problemy uczniów. Dostawała pieniądze za pomaganie zagubionym nastolatkom, niezależnie od poziomu skuteczności czy faktycznego zainteresowania, z czego doskonale zdawała sobie sprawę. Starała się grać miłą i zatroskaną, tylko gdy potrzebowała wykazać się przed radą pedagogiczną. Na moje nieszczęście, byłam jej ulubionym środkiem do zyskania w oczach dyrektorstwa.

— Źle się poczułam, więc poszłam do łazienki. Dostałam naprawdę mocnej biegunki, dlatego wróciłam do domu, gdy tylko mój brzuch mi na to pozwolił.

— O, rozumiem. Rozumiem... — Pani Horwath pokiwała kilka razy głową, przybierając zdegustowany wyraz twarzy. Wyglądała, jakby żałowała, że mnie o to spytała. — Postaraj się jednak następnym razem kogoś o tym poinformować, zanim udasz się do domu.

— Mam nadzieję, że następnego razu nie będzie.

Pani Horwath się zaśmiała.

— Również mam taką nadzieję. A czy poza tym wszystko w porządku?

— Tak.

— Co do... twojej przyjaciółki...

— Emilii — wtrąciłam, widząc nieudolne próby pani Horwath w przypomnieniu sobie jej imienia. — Emilii Rowe.

— No tak, Emilii! Jak sobie radzisz z tym, co ją spotkało?

— Dobrze. Ostatnio nawet ją odwiedziłam.

— Och, naprawdę? Kiedy?

— Kiedy zadzwoniła pani do mojej mamy — burknęłam oschle, obdarzając panią Horwath pogardliwym spojrzeniem. — Obiecała pani kontaktować się ze mną w pierwszej kolejności.

— Musisz mi to wybaczyć, nie mogłam znaleźć twojego numeru.

Prychnęłam lekceważąco, poprawiając pasek plecaka na lewym ramieniu.

— Mogłabym już wrócić na lekcję? Za kilka dni jest sprawdzian, a nie zdążyłam nadrobić wszystkich zaległości i wolałabym nie uzbierać ich jeszcze więcej.

— Oczywiście, rozumiem to. — Pani Horwath pokiwała głową w ramach zgody. Zadziwiająco szybko odpuściła sobie przesłuchiwanie, co mnie naprawdę zdziwiło. — Chciałam tylko powiedzieć, że zmieniłaś się, Alice.

— To znaczy?

— Nie wiem, jak to wyrazić... Stałaś się po prostu bardziej pewna siebie, otwarta i szczera w uczuciach. Nareszcie zobaczyłam, jak wyrażasz coś więcej niż zwykłą uprzejmość względem nauczycielki i szkoda, że nie chcesz mi opowiedzieć, jak do tego doszło.

— Gdybym tylko sama to wiedziała...

— Znalazłaś może chłopaka?

Wybuchnęłam niekontrolowanym śmiechem, ociekającym niepojętą ironią i szczerością, jakiej nie umiałam z siebie wykrzesać od czasu śmierci Leny. Związek z duchem, nawet zasugerowany nieświadomie, był szczytem absurdu. Mimowolnie wyobraziłam to sobie i niemalże spadłam z krzesła, gdy zaczęłam chichotać jeszcze głośniej.

Nie potrafiłam się opanować, nawet zważywszy na miejsce i towarzystwo, w jakim się znajdowałam. Policzki bolały mnie od zbyt wysokiego uniesienia kącików ust, podobnie jak brzuch, za który się złapałam. Nagle głos ugrzązł mi w gardle, gdy spojrzałam na panią Horwath.

Po raz pierwszy zobaczyłam na jej twarzy szczerą reakcję i nieszczególnie spodobało mi się, że akurat padło na frywolny uśmiech. Zapragnęłam zapaść się pod ziemię, kiedy fala ciepła zalała moje policzki.

— L-lepiej wrócę już na lekcję. — Zerwałam się z krzesła, odchrząkając nerwowo. — Do widzenia!

Nie czekając na odpowiedź wyszłam z gabinetu pani psycholog, jakby goniło mnie co najmniej stado opętanych lalek. W środku wszystko mi się przewracało. Myślałam, że zwymiotuję przez niezręczność owej sytuacji. Podobne zawstydzenie było dla mnie czymś zupełnie nowym, przez co czułam się dziecinnie i nieporadnie.

Pospiesznie przekierowałam swoje myśli na inne tory, byle tylko wyrzucić z głowy słowa pani Horwath.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz