niedziela, 29 lipca 2018

Chapter 11: Advice From A Dying Caterpillar










Nie powinnaś tyle rozpaczać, Alice
Inaczej utopisz się we własnych łzach.



Pomysł skontaktowania się ze wszystkimi osobami mającymi styczność z Benem, poprzez stworzenie mniej lub bardziej poważnego opowiadania z nim w roli głównej, pojawił się w mojej głowie pod wpływem chwili. Nie oczekiwałam, że przyniesie to jakikolwiek rezultat, po prostu chwytałam się każdej możliwości dotarcia do przeszłości Bena. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że ta spontaniczna inicjatywa mogła być punktem przełomowym w całej sprawie.

Zerknęłam na zmiętą chusteczkę, poplamioną krwią po moim ostatnim krwotoku z nosa, gdzie na czystym fragmencie niezgrabnie napisałam rząd dziesięciu liczb, jakie Alex wysłał mi w wiadomości na messengerze. Nie zastanawiałam się nad tym długo, zanim postanowiłam przenieść numer z jego namiarem na materialny przedmiot. Zdążyłam w samą porę przed Benem, który usunął powiadomienie wraz z treścią i zablokował przekierowanie do profilu Alexa. Podejrzewałam, że nadawca spodziewał się czegoś podobnego, dlatego nie pokwapił się niczego więcej napisać.

Musiałam niezwłocznie się z nim skontaktować, lecz skorzystanie z własnej komórki nie wchodziło w grę — Ben bez problemu mógłby podsłuchać naszą rozmowę. Zwizualizowałam w głowie plan miasta i pospiesznie odszukałam w nim najszybszą drogę do jedynej w mieście budki telefonicznej, znajdującej się w pobliżu urzędu pocztowego.

Opuszczając granice lasu czułam dogłębny smutek i rozpacz, wypełniające moją krew niczym czarny jad, ale nie mogłam pozwolić im sobą zawładnąć, czekając aż wszystkie problemy same się rozwiążą. Upiory przeszłości wystarczająco długo na mnie żerowały, zajadając się strachem, którego nie chciałam okazać. Jednak nie miałam jeszcze wystarczająco siły, żeby się od nich odseparować. Przeszłość ulepiła mnie na wzór bezdusznego manekina, marionetki w rękach ludzi wymagających dostosowania się we wzorzec panującego społeczeństwa, bez własnej woli, marzeń czy idei i zmienienie tego nie było łatwe.

Wzięłam głęboki wdech, potem wydech, powtarzając tę czynność kilka razy, aż nie oczyściłam umysłu z niepotrzebnych rozmyślań. Powinnam skupić się na teraźniejszości i sposobie wpłynięcia na nią, aby nie zaprzepaścić podłożonej mi przed nos okazji.

Jedyną dostępną możliwością było skontaktowanie się z Alexem i trzymanie się nadziei, że zdradzi mi informacje o Benie albo przynajmniej przekieruje na nowe poszlaki umożliwiające odkrycie jego przeszłości. Gdybym postanowiła się teraz wycofać, wszystkie moje starania i obietnice złożone sobie i Em poszłyby na marne, a do tego nie mogłam dopuścić. Nie kiedy zdecydowałam się zadośćuczynić za grzechy z przeszłości.

Pochłonięta przez własne myśli nie zorientowałam się, jak szybko minęła mi droga na kolonie, dzielnice, z niewiadomych przyczyn nazywaną w taki sposób przez mieszkańców. Bazując na posłyszanych plotkach i kilku widzianych incydentach, podobno była to zasługa zamieszkujących tam patologicznych rodzin, które określały osiedle swoim terytorium. Na jednej z większych skrzynek elektronicznych widniał nawet grafitowy napis głoszący: ,,Tu kończy się prawo. Tu zaczyna się kolonia''. Prychnęłam kpiąco i czym prędzej weszłam do budki telefonicznej, żeby jak najszybciej wszystko załatwić i się stamtąd ewakuować.

Wygrzebałam z kieszeni jeansów kilka monet i włożyłam do aparatu, po czym dokładnie wystukałam numer znajdujący się na chusteczce. Poczułam pot na dłoniach, gdy oczekiwałam na zrealizowanie połączenia. Zerknęłam w stronę nieba pełnego szaroburych chmur, czekających na odpowiedni moment zalania świata obwitym deszczem, i spróbowałam się rozluźnić.

— Halo? — Wzdrygnęłam się zmieszana, kiedy w słuchawce odezwał się męski głos, odrobinę przytłumiony przez szum wydobywający się z aparatu.

— Dzień dobry — odpowiedziałam, zaskakując samą siebie poważnym tonem powitania, jakie wyszło z moich ust. — Nazywam się Alice Dawson. Czy dodzwoniłam się do Alexa Halla?

— Mam nadzieję, że nie dzwonisz ze swojego telefonu.

— Nie, spokojnie, możemy bez przeszkód rozmawiać — zapewniłam, przechodząc od razu do rzeczy. — Wybacz moją bezpośredniość, ale mam niewiele czasu — czy naprawdę spotkałeś Bena Drowneda?

Po drugiej stronie zapadła głucha cisza. Zdenerwowana czekałam na odpowiedź, nawet nie zdając sobie sprawy, w którym momencie mój oddech przyspieszył. Alex nie odzywał się przez kilka długich sekund, więc zaczęłam się martwić czy nie odsunął się od telefonu albo, co gorsze, nie zakończył połączenia.

— Alex?

— Jestem, przepraszam. Widzisz... Wciąż nie mogę uwierzyć, że mieszam się w coś z nim związanego, jakby mało mi w życiu szkód narobił.

— Rozumiem, co czujesz i naprawdę jestem ci niewymownie wdzięczna, że mimo to postanowiłeś się ze mną skontaktować. Potrzebuję twojej pomocy, informacji, doświadczenia, jakie wyniosłeś ze spotkania z Benem.

— A jak dokładnie to u ciebie wygląda? — zapytał sceptycznie. — Po przeczytaniu twojej wiadomości czułem to samo wrogie przeczucie, co przy pierwszym zetknięciu z Benem, ale właściwie nic mi nie powiedziałaś na temat swojej sytuacji.

Wzięłam głęboki wdech i zaczęłam tłumaczyć Alexowi, w jaki sposób natrafiłam na Bena, streszczając wszystko w możliwie najprzystępniejszej formie. W między czasie wrzuciłam kolejną monetę do aparatu, orientując się, że jeśli w przeciągu kilku najbliższych minut Alex nie zdradzi mi niczego istotnego, będę musiała zamieszkać na jakimś odludziu odciętym od technologii, żeby móc ukryć się przed Benem.

— Muszę dowiedzieć się, w jaki sposób zginął. Czy wiesz coś, co może mi pomóc do tego dojść? — spytałam na końcu.

— Nie, przepraszam, ale wychodzi na to, że wiesz o nim więcej ode mnie.

— Jesteś pewien? Może potrzebujesz czasu, żeby coś sobie przypomnieć?

— Naprawdę mi przykro, Alice. Nie mam jak ci pomóc.

Poczułam się, jakbym dostała silny cios w brzuch, gdy całe powietrze uszło z moich płuc po usłyszeniu tych słów. Nadzieje na wygranie zakładu topniały szybciej niż lodowce na Antarktydzie, przez co zaczęłam utożsamiać się z niedźwiedziami polarnymi, nie wiedząc, co poczynić w takiej sytuacji.

— W porządku, rozumiem. Dzięki za wszystko — odparłam zrezygnowana, czując się przygniataną przez nadmiar negatywnych emocji.

— Posłuchaj, wiem, że uda ci się z tego wyjść. Może teraz trudno ci w to uwierzyć, ale kiedyś inaczej spojrzysz na tę sytuację. Rozpacz jest potrzebna do poznania prawdziwej radości, tak jak ciemność jest konieczna do ujrzenia światła. Wystarczy, że się nie poddasz.

— Hah, łatwo powiedzieć. Mój przeciwnik dysponuje całym arsenałem wojennym, gdy ja nie mam nic, czym mogłabym się obronić. Jak mam się z nim uporać?

— Spróbuj odszukać staruszka od gry. Jeżeli istnieje osoba, która może ci powiedzieć więcej, to tylko on.

— To chyba jedyne, co mogę teraz zrobić — przytaknęłam niechętnie, wzdychając ciężko. — Jeszcze raz dzięki, Alex. Na razie.

— Trzymaj się, Alice. Powodzenia.

Uśmiechnęłam się niemrawo. Odrobina pomyślności bardzo by mi się przydała w odszukaniu osoby, o której nie wiedziałam praktycznie nic.

Po raz kolejny musiałam wkroczyć we mgłę ciągłych niewiadomych, aby osiągnąć rezultat swoich działań. Powinnam czuć się przez to niepewnie i nieswojo, ale zdążyłam się przyzwyczaić do nieustannego polegania na kapryśności losu. Płynęłam z prądem wydarzeń, uważając na wiry wodne, możliwość natknięcia się na sztorm bądź ewentualnego spotkania z rekinami — wszystko to było lepsze od nudnej, szarej i przykrej codzienności.

Pamiętałam jak prowadziłam marny i bez emocjonalny żywot, ale nie potrafiłam przypomnieć sobie żadnych szczegółów, jakby wspomnienia z tamtego okresu były zamazane. Zdumiewające jak kilka tygodni z duchem przysłoniło całe lata samotności.

Wyszłam z budki telefonicznej wprost w mżawkę, którą chwilę wcześniej zapowiedziały ciemne chmury. Spuściłam głowę i przymrużyłam powieki, żeby osłonić oczy przed deszczem, jednocześnie widząc z przodu skrawek drogi i chodnika. Dreszcze przebiegły mi wzdłuż kręgosłupa na wskutek chłodu przenikającego kości. Naciągnęłam rękawy kurtki na dłonie, czując jak drętwieją pod wpływem zimna.

Przyspieszyłam kroku, opuszczając teren należący do kolonii w kilka minut. Dzielnica wyglądała ponuro i odpychająco bez względu na panujące warunki atmosferyczne, nawet w słoneczny dzień zalecając ucieczkę. Istniało tylko jedno takie miejsce w naszym regionie, dlatego o jego odstręczającej naturze nikt nie zapominał.

W podstawówce chodziłam do klasy razem z dziewczyną mieszkającą w tamtej dzielnicy. Nazywała się Sara Bowen. Próbowała wtapiać się w tłum, pozostać niezauważoną w każdym momencie życia szkolnego, izolując się i jednocześnie współgrając z pozostałymi dziećmi. Była nadzwyczaj niska, nawet jak na ośmioletnią dziewczynkę, z burzą przetłuszczonych popielatych loków i dużych oczach w kolorze migdałów. Na przekór jej poczynaniom, każdy ją zauważał i zachęcał do większej integracji. Gdyby przestała się bać okazywać uczuć i ukrywać zamiłowanie do nauki, ludzie zapamiętaliby ją jako kogoś znacznie więcej niż nieśmiałą szarą myszkę. W przyszłości mogłaby się stać obiektem zazdrości, wystarczyło, by o siebie zadbała i uwierzyła w swoje możliwości, a fakt, że pochodziła z kolonii byłby nieistotny.

Kilka z pozoru oczywistych rzeczy otworzyłoby wachlarz możliwości i szczęśliwą perspektywę dalszego życia. Los jednak bywa okrutny potrafiąc w jednej chwili odmienić wszystko na gorsze, nie pozostawiając żadnego wyboru. W końcu, co mogła zrobić ośmioletnia Sara, kiedy do jej domu włamali się złodzieje, zabijając wszystkich domowników dla lodówki i starego telewizora.

Jedno wydarzenie, a zakończyło rozdział w życiu całej rodziny i drastycznie wpłynęło na przyszłość innych ludzi. Kto wie, może Sara Bowen zaprzyjaźniłaby się ze mną i wtedy z nią poszłabym zimą na wieczorną mszę, a Lena w tym czasie zatrzymałaby Maxa na podwórku, żeby za mną nie pobiegł. Prawdopodobnie razem przeszłybyśmy okres buntu, wspólnie nakręcając się na nieodpowiedzialne i szczeniackie wybryki, podkochując się w znanych wokalistach i aktorach. Później wybrałybyśmy taki sam kierunek studiów, chodziły na podwójne randki i bawiły się co weekend w klubach. Po założeniu rodziny nasze drogi by się rozeszły, ale wciąż utrzymywałybyśmy ze sobą kontakt, aż do momentu odejścia z tego świata.

Przeznaczenie dostarczyło nam obu innego losu, za które musiałyśmy wziąć odpowiedzialność. Stałyśmy się ofiarami odgrywającymi tragiczne role w jego sztuce. Czas Sary na scenie się skończył, gdy mnie wciąż zmuszano do grania. Mogłam jednak spróbować odtworzyć inny scenariusz, wcielić się w bohatera, którego przedstawienie wyszłoby mi lepiej.

Ostatnie wydarzenia z pewnością nie były dziełem przypadku, tylko unikalną szansą na zmianę charakteru swojej postaci. W końcu otrzymałam wybór i musiałabym upaść na głowę, żeby z tego nie skorzystać.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz