środa, 23 maja 2018

Chapter 7: Such Horrible Things










Kiedy spoglądasz w otchłań,
ona również patrzy na ciebie.



Z samego rana poszłam do biblioteki zamiast do szkoły i przeszukałam Internet oraz wszelkiego rodzaju książki związane ze zjawiskami paranormalnymi. Przeczytałam masę wierszy, starych legend, przepowiedni i historii, w których ktoś przywołał złego ducha bądź demona i szukał sposobu na pozbycie się go.

Dowiedziałam się kilku naprawdę ciekawych rzeczy, nie żałując zagłębienia się w tematy okultystyczne z takim oddaniem. Jednak żadna z tych rzeczy nie była w stanie mi pomóc. Zanotowane spotkania z istotą nie z tego świata kończyły się na dwa sposoby: ginąłeś z jej ręki albo wymawiałeś jakieś tajemne zaklęcie, które unieszkodliwiało je na kilka lat, dopóki nie odnowiło sił, a wtedy błędne koło się powtarzało.

Pokrzepiające i całkowicie nieprzydatne informacje. Zgłosiłabym się do Rzecznika Praw Konsumenta ze skargą, że opis produktu różnił się od tego, co znalazłam w opakowaniu, ale z pewnością by mnie wyśmiano: ,,Uwierzyła pani w nieistniejące zjawisko? To już nie nasz problem. Podać pani numer do psychiatryka?''.

Przez moje ciało przebiegła fala ekscytacji. Uderzyłam się otwartą dłonią w czoło, kiedy uświadomiłam sobie, że bez sensu próbowałam skontaktować się z ludźmi, którzy mogli nie mieć styczności z Benem, zamiast sięgnąć po pewne źródło informacji. Em przebywała w zakładzie psychiatrycznym i z pewnością doszła już częściowo do siebie, więc istniała szansa, że opowiedziałaby mi o tym, co dokładnie ją spotkało.

Nagle poczułam nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej. Powinnam wcześniej pomyśleć o odwiedzeniu Em, aby dostarczyć jej chociaż odrobiny wsparcia. Przeszkodą były moje rozmyślania nad słowami Bena. Obudził we mnie niepewności względem rzeczy, za które mogłabym sobie rękę uciąć. Teraz nie miałabym ręki.

Zerknęłam na tarczę zegara wiszącego na przeciwległej ścianie — zbliżał się wieczór, więc nie było mowy o żadnej wycieczce po zakładzie psychiatrycznym. Z ciężkim westchnieniem wstałam i pozbierałam ze stolika wszystkie książki, jakie znalazłam w najmniej odwiedzanej części miejskiej biblioteki. Mięśnie miałam zesztywniałe od kilkugodzinnego siedzenia, przez co poruszałam się sztywno powodując przy tym chrzęst kości. Zamknęłam zmęczone oczy, dając im na moment odpocząć.

Ruszyłam w kierunku wyjścia. Skinęłam bibliotekarce głową i uśmiechnęłam się przepraszająco, gdy opuściłam budynek jako ostatnia z czytelników. Czekała mnie niezbyt długa droga do domu, w którym nie spodziewałam się doświadczyć niczego przyjemnego, więc niechętnie i ślamazarnie brnęłam do przodu. Był to kolejny powód mojej niechęci do Bena. Nie mogłam mu wybaczyć, że odebrał mi jedyne bezpieczne miejsce, jakie posiadałam.

Przygryzłam zirytowana dolną wargę. Na razie to on punktował, ale zamierzałam to wkrótce zmienić.

Nie sięgnęłam po laptopa, kiedy wróciłam do domu. Padłam bezceremonialnie na łóżko i zakopałam się pod kołdrą. Zignorowałam migające światło lampki znajdującej się na biurku i udałam, że zmorzył mnie sen.



~ ♠ ~



Przesycone wilgocią pomieszczenie sprawiało złowieszcze wrażenie, kiedy żarówka zamigotała z wahaniem, bzycząc i wypełniając łazienkę niepewnym światłem o bladej poświacie. Z pordzewiałej głowicy prysznicowej nieustannie ciekła woda, kapiąc na glazurę.

Dziewczyna oparła się dłońmi o umywalkę, przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze. Proste jak strzała włosy spływały z ramion, nadając trupio bladej twarzy wyglądu porcelanowej lalki. Z pomieszczenia uciekło powietrze, kiedy wyciągnęła rękę w stronę szkła. Napięcie stało się nieznośne.

Spojrzała w głąb lustra, jakby chciała ujrzeć coś na pozór niewidocznego. Światło pobladło, kiedy przez ściany wniknął mroźny podmuch wiatru. Uśmiechnęła się sama do siebie, a jej odbicie odpowiedziało tym samym.

Zbliżyła palec wskazujący do lustra i go dotknęła. Rozległ się głośny trzask. Szkło straciło stały stan skupienia i przypominało teraz pajęczą sieć, w której utkwiła jej podobizna.

Cofnęła się.

Coś w jej wnętrzu się przebudziło. Albo raczej k t o ś.



~ ♠ ~



Nie pamiętałam, w którym momencie zasnęłam, wiedziałam tylko, że przez bardzo długi czas skupiałam się na równomiernym oddychaniu i zaciskaniu mocno powiek. Sen był tak płytki i kruchy, że trudno go było uznać za formę wypoczynku, przez co wygramolenie się z łóżka wymagało ode mnie nadludzkiego wysiłku.

Rozpoczął się drugi dzień wyścigu o odkrycie tajemnic przeszłości. Dzisiaj zamierzałam wysunąć się na prowadzenie. Zostawiłam nawet telefon w pokoju, żeby Ben nie miał poglądu na moje zamiary. Nie wątpiłam, że mógł znaleźć inny sposób na śledzenie mnie, ale nie musiałam mu tego ułatwiać.

Zeszłam pospiesznie na parter, wydając przy tym jak najmniej hałasu. W przedpokoju stanęłam jak wryta, kiedy przede mną wyrosła wysmukła sylwetka mojej mamy. Miałam wrażenie, że serce jednocześnie zjechało mi do żołądka i podeszło do gardła.

— Idziesz do szkoły? — Spokojny ton jej głosu nie był w stanie zamaskować podejrzliwości widocznej w oczach.

W myślach wylałam sobie na głowę wiadro zimnej wody, aby dojść szybciej do siebie.

— A gdzie indziej miałabym pójść o tej porze? — Nie potrafiłam powstrzymać się od sarkazmu. — Coś się stało, że tak wcześnie wstałaś?

— Musiałam zawieźć Lily na wycieczkę.

— To fajnie — skomentowałam i wyminęłam ją, by móc założyć buty oraz kurtkę.

Na moment zapadła cisza. Czułam na sobie palący wzrok mamy, która z pewnością miała mi coś jeszcze do powiedzenia. Milczeniem dawała mi szansę rozpoczęcia tematu i ewentualnego wytłumaczenia się, z czego bym skorzystała, gdybym tylko wiedziała, czym tym razem jej podpadłam.

— Podwieźć cię do szkoły? — zaproponowała, kiedy podeszłam do drzwi.

— Nie musisz — odpowiedziałam oschle. — Mam ochotę się przejść.

— Tak jak przez ostatnie kilka dni, kiedy nie trafiłaś do szkoły?

Prychnęłam śmiechem, odwracając się w jej stronę.

— Niech zgadnę, pedagog do ciebie zadzwoniła?

— Czemu znowu wagarujesz? Sama chciałaś przenieść się do tej szkoły, mówiłaś, że w niej jest lepiej, a teraz robisz to samo, co dwa lata temu.

Zagryzłam mocno dolną wargę. W głowie pojawiły się fragmenty obrazów i myśli, grzechoczących jak mieszanka tłuczonego szkła i gwoździ, których istnienie przeklinałam każdego dnia.

— Nie wagaruję i nie rozumiem, po co zaczęłaś ten temat. Słuchasz jakieś pokręconej baby, która potrafi tylko truć dupę, zamiast zaufać swojemu dziecku. Przecież chodziłam do szkoły codziennie od rozpoczęcia roku, tylko teraz trochę się opuściłam po wypadku Em. To chyba nie powód, żeby siać panikę.

W oczach mamy mignęła niepewność, jednak chwilę później odzyskała rezon. Wydęła wargi i rozluźniła ramiona, wycofując się z pola ataku.

— Na pewno nie wagarujesz?

— To ostatnia klasa, egzaminy są za parę miesięcy, na pewno nie wagarowałabym w takim okresie — odpowiedziałam wymijająco. — Mogę już iść? Spóźnię się na autobus.

— Idź.

Bez słowa pociągnęłam za klamkę i wszyłam z domu.

Przez całą drogę na przystanek starałam się pozbyć irytacji, jaka nagromadziła się w moim ciele podczas tej krótkiej rozmowy. Doceniałam swoje zdolności aktorskie i nie czułam wyrzutów sumienia, kiedy wiedziałam, że kłamstwo było konieczne. Tym razem nie byłam z siebie zadowolona, zupełnie jakby złościło mnie, że mama nie dostrzegła prawdy.

Pokręciłam głową i wzięłam się w garść. Nie mogłam cofnąć się w rozwoju i stać się małą dziewczynką, która pragnęła uwagi mamy. Musiałam zachować się jak na dojrzałą osobę przystało i poradzić sobie samej, zanim przyjdzie mi spektakularnie odejść z tego świata za sprawą ducha-nerda.

Wgramoliłam się do autobusu, kiedy kilka minut po czasie podjechał przed przystanek. Usiadłam na miejscu przy oknie, zajmując się obserwowaniem otoczenia. Kolor nieba stanowił pełen melancholii odcień szarości, a powietrze przesycone było wonią zwiastującą zbliżającą się burzę. Unoszące się opary składały się w równej mierze z mgły i mżawki.

Szpital miejski i zakład psychiatryczny znajdowały się obok siebie, zbudowane niedługo po zakończeniu II wojny światowej na wysokim wzniesieniu pośród drzew, żeby w trakcie wybuchu kolejnej wojny nie zostały celem bombardowań. Kiedy autobus skręcił w długą, otoczoną sosnami i dębami drogę, nie potrafiłam wyzbyć się wrażenia, jak złowieszczo to miejsce wyglądało. Sędziwym budowlom wszczepiono nowoczesne elementy, takie jak lśniące metalowe poręcze czy rozsuwane drzwi, jednak nie były one w stanie nadać budynkom zachęcającego wyglądu.

Pojazd zatrzymał się w zatoczce dla autobusów. Wysiadłam i od razu zaczęłam kierować się znakami wskazującymi drogę na oddział psychiatryczny imienia Henry'ego Whittinghama. Zakład znajdował się za głównym budynkiem, ukryty bardziej pośród drzew, a jego konstrukcja przypominała kształtem sześcian. W zasięgu wzroku nie dało się dostrzec ani jednego pacjenta.

Poczułam w gardle smak żółci. Nie miałam ochoty wchodzić do środka, lecz było już za późno, żeby się wycofać. Wygładziłam ubranie i poprawiłam włosy, czując kilka pierwszych kropel deszczu na twarzy.

Automatyczne drzwi rozsunęły się przede mną, ukazując recepcję o wyglądzie podobnym do typowej przychodni. Jedyną różnicą był brak dostępu do dalszych pomieszczeń, oddzielonych szczelnie zamkniętymi drzwiami i mężczyznami w białych uniformach.

— W czymś ci pomóc? — zapytała pretensjonalnym tonem recepcjonistka.

Uśmiechnęłam się do niej spokojnie.

— Dzień dobry, przyjechałam odwiedzić Emilii Rowe.

Kobieta o napuchniętej mocno twarzy, od której biła woń szarego mydła i pasty do zębów, zastukała w klawiaturę komputera.

— Na pierwszym piętrze jest poczekalnia.

Skinęłam głową, nie mogąc uwierzyć, że było to takie proste. Rozległ się nieprzyjemny dźwięk przypominający syrenę alarmową, kiedy czerwona lampka nad podwójnymi drzwiami się zaświeciła.

— Proszę — powiedział strażnik, dając mi znak, żebym przeszła.

Podziękowałam recepcjonistce, a następnie powlokłam się za mężczyzną, zastanawiając się, jak ubrać w słowa to, co krążyło mi po głowie, i nie zabrzmieć przy tym jak skończona wariatka, dla której także powinno się przygotować pokój bez klamek. Z pewnością czekała na mnie seria ważnych pytań, zanim dane mi będzie porozmawiać z Em.

Przeszłam przez korytarz do pomieszczenia o wystroju charakterystycznym dla placówek publicznej służby zdrowia, tyle że o zdecydowanie bardziej nieprzyjemnym zapachu — woń środków do dezynfekcji mieszała się z odorem wymiocin i moczu.

Strażnik został przy drzwiach, a ja podeszłam do kolejnej recepcji.

— Dzień dobry, chciałabym się zobaczyć z Emilii Rowe.

— Jest pani kimś z rodziny?

— Jestem jej przyjaciółką z klasy — odpowiedziałam, uświadamiając sobie, że to mogło nie wystarczyć. — Byłam świadkiem jej niedoszłej próby samobójczej.

— Proszę chwilę poczekać.

Pielęgniarka obdarzyła mnie podejrzliwym spojrzeniem, a następnie zniknęła na oddziale. Zajrzałam przez oszklone drzwi, dostrzegając jak rozmawia z jakimś lekarzem. Po chwili oboje zmierzali w moją stronę.

— Dzień dobry, jestem doktor Haner. Podobno jesteś przyjaciółką Emilii.

— Tak, zgadza się — przytaknęłam. — Czy mogłabym się z nią zobaczyć?

— Muszę przyznać, że to miłe zaskoczenie. Emilii jest dość spokojną pacjentką, ale nie czuje się dobrze w towarzystwie gości, nawet własnej babci czy chłopaka. Może na ciebie zareaguje inaczej. Mówiłaś, że przeszkodziłaś w jej samobójstwie?

— Tak, to ja zabrałam jej nóż i wezwałam pomoc.

— Czy masz przy sobie jakieś urządzenie mobilne?

— Nie.

— Na pewno? Nie wolno niczego wnosić na oddział. Telefon możesz zostawić w recepcji.

— Wiem o tym, dlatego nie zabrałam niczego ze sobą — skłamałam, widząc nieprzekonanie w oczach mężczyzny.

— To dobrze. W takim razie możesz się z nią zobaczyć.

Doktor Haner przeprowadził mnie przez oddział, którego wygląd przypominał szkolną klasę. Nie dziwiłam się, że stan niektórych pacjentów się nie poprawiał, jeżeli ich otoczenie przypominało im o miejscu, w którym woleliby się już nigdy więcej nie znaleźć. Zachowałam jednak tę uwagę dla siebie, przez całą drogę czując się śledzoną przez czyjeś oczy.

— Emilii nie lubi wychodzić na zewnątrz, więc będziesz musiała spotkać się z nią w środku — oznajmił doktor Haner, zatrzymując się przed drzwiami prowadzącymi do jednego z pokojów. — Czas wizyt trwa do dwunastej, potem jest dwugodzinna przerwa. Jeżeli nie masz tyle czasu, to wykorzystaj dobrze to półgodziny.

Przytaknęłam bez słowa głową. Wstrzymałam oddech, kiedy doktor Haner sięgnął w stronę klamki. Serce biło mi jak młotem, przez co miałam wrażenie, że wyrwie się z mojej piersi i wyląduje na nieskazitelnie białej podłodze, plamiąc ją krwią i poruszając się po raz ostatni.

Wślizgnęłam się z korytarza do pokoju, wkraczając do pomieszczenia tonącego w ciemności.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz