piątek, 29 grudnia 2017

Chapter 1: Where Do I Go










Czy słyszysz mnie?
Tonę w mroku...
Pamięć z lat minionych znika.



Nikt się tego nie spodziewał. Nikt nie był na to przygotowany.

Unikałam kontaktu wzrokowego, nie chcąc zostać wybraną. Serce waliło mi tak szybko, że wynik mojego ciśnienia, mógłby znaleźć się w księdze Guinessa.

Kątem oka rozejrzałam się po zebranych; wyglądali równie beznadziejnie, zupełnie jakbyśmy w tym jednym, konkretnym momencie łączyli się we wspólnym cierpieniu. Każdy z pewnością modlił się, aby tylko na niego nie wypadło. Jedyną różnicą było, kto do kogo się zwracał: jedni do Boga, inni do Yato albo do One Direction.

Przez ciekawski odruch podniosłam na chwilę wzrok, spostrzegając, że demon w ludzkiej skórze patrzył prosto na mnie. Przeklęłam w myślach, oskarżając świat o brak sprawiedliwości. Matematyczka zdawała sobie sprawę, że większość osób nie posiadała podręcznika, a mimo to gnębiła nas zadaniami z niego. Czasem, z czystej złośliwości, kazała dokończyć w domu tylko jeden przykład, aby następnego dnia móc urządzić szatańskie lotto, spoglądając na nas z wyższością, wykrzywiając przy tym usta w osobliwej parodii uśmiechu.

Taki stan rzeczy trwał od pierwszej klasy, kiedy to straszyła nas wizją niezdanych egzaminów końcowych. Obecnie z góry przepowiadała nam, że nie napiszemy ich dobrze.

— Isabell, masz zadanie domowe? — zapytała nagle, przerywając niezręczną ciszę, którą sama w klasie spowodowała.

— Zadanie domowe? To było jakieś? — odpowiedziała Isabell, robiąc głupkowatą minę.

Westchnęłam ukradkiem, oczekując cudu, który zakończyłby tę śmiercionośną grę, lecz żaden się nie wydarzył. Wtedy zaczęłam się łudzić, że może meteoryt uderzyłby w szkołę albo pojawiłoby się tsunami. Ewentualnie liczyłam na apokalipsę, ale ostatecznie i ten scenariusz się nie sprawdził.

Zaśmiałam się histerycznie w myślach, zastanawiając się, czy przetrwam dzisiejsze zajęcia.

— Carol? — nauczycielka wywołała kolejną osobę, taksując lodowatym wzrokiem salę.

Podejrzewałam, że w piekle rozpoczął się krwawy okres, skoro postanowiła wyżyć się na więcej niż jednej osobie.

— Co? — mruknęła kąśliwie Carol, jakby robiła komukolwiek łaskę, że się odezwała.

— Mówi się ,,słucham''. Masz zadanie domowe?

— Tak, pewnie — odpowiedziała, zanosząc się śmiechem godnym czarownicy z bajek Disneya, co było bardzo adekwatne do jej wyglądu.

Zawsze sądziłam, że swój do swego ciągnie, ale najwyraźniej wiedźmy nie przyjaźniły się z diablicami.

— Victoria?

Zmarszczyłam brwi, kiedy padło imię kolejnej ofiary.

— Zauważyłaś, że wybiera same dziewczyny? — szepnęłam do Em, ryzykując zostanie kolejnym celem.

— Może jakaś nacisnęła jej dzisiaj na odcisk, co z jej charakterem i wyglądem jest bardzo możliwe — odpowiedziała mi głośniej, niż powinna.

Pokiwałam tylko głową, patrząc jak Vici podniosła się ze swojego miejsca, po czym ruszyła z zeszytem w stronę nauczycielki.

Wszyscy odetchnęli z ulgą, dziękując w duchu, że znalazła się choć jedna osoba, która spełniła szatańską misję matematyczki.

Westchnęłam głośno, rozluźniając dotychczas napięte ze stresu mięśnie. Matematyka prowadziła mnie do nerwicy. Ciekawe, czy szkoła była gotowa zapłacić za moje leczenie.

— Uff, upiekło się nam! — odparłam zachwycona, gdy tylko opuściłyśmy klatkę, zwaną potocznie klasą.

— Całe szczęście! Nie chciałabym mieć zepsutego humoru na dzisiejszych kręglach.

— Z tak zajebistą ekipą jak nasza, nie mogłabyś mieć zbyt długo zepsutego humoru — prychnęłam, uśmiechając się psotnie. — Zwalniasz się z ostatniej lekcji, prawda?

— Tak, mam wtedy dentystę, ale podjadę z Cole'm po ciebie, Petera i Jona.

Pokiwałam w zrozumieniu głową.

Trochę jej zazdrościłam opuszczenia zajęć, choć nie powinnam tak myśleć w ostatniej klasie. Nie dbałam jednak o to, udając przed innymi, że było inaczej, aby uniknąć bezsensownych pytań. W rzeczywistości niewiele rzeczy mnie interesowało, a jeszcze mniejszą ilością się przejmowałam.

Nie wiedziałam, dokąd miało mnie to zaprowadzić, ale nigdy nie podobał mi się kierunek, w jakim zmierzało moje życie.



~ ♠ ~



Nie darzyłam matematyki sympatią i tylko chemia potrafiła jej w tym dorównać. Były to dla mnie tak uciążliwe i straszne przedmioty, że nawet nie wiedziałam, czego w nich nie rozumiałam. Em miała szczęście, że się zwolniła, nie musząc w ten sposób słuchać o reakcjach, okresach i zasadach. Mnie na samą myśl o tym pulsowała głowa.

Łączyłam się w bólu razem z Jonem, bez którego na pewno udawałabym skupioną na lekcji. Usiedliśmy w ostatniej ławce, aby móc w miarę spokojnie porozmawiać o grach. Chociaż w obecnych czasach technologia cieszyła się ogromnym uwielbieniem, brakowało mi osób, z którymi mogłabym na ten temat dyskutować.

Gdyby Jon nie doczepił się z Peterem do mnie i Em na jednej z przerw w pierwszej klasie, prawdopodobnie nigdy byśmy się nie poznali. Wyglądał na dużo starszego niż w rzeczywistości, zawsze zachowując się głośno i sprośnie, ale mnie to nie przeszkadzało. W końcu, kim byłam, żeby go oceniać? Tylko przeciętną dziewczyną o imieniu Alice, która naśladowała swoich rówieśników, aby dopasować się do aktualnego społeczeństwa.

Podobnie reagowałam na Petera, choć przez większość czasu mnie zwyczajnie irytował. Nie nosił żadnej maski, bez problemu pokazując innym, że chciał ich atencji, będąc gotowym ją nawet wymusić.

Nie wiedziałam, jak to się stało, że taka zgraja niepasujących do siebie osób postanowiła się ze sobą zgrać. Jednak im dłużej ich obserwowałam, tym bardziej zaczynałam rozumieć, że zasługa w tym wszystkim tkwiła w Em. Ja, Jon i Peter — każde z nas chciało się z nią przyjaźnić, więc mimowolnie zgodziliśmy się na towarzystwo pozostałych. Dopóki sprawiali, że mniej myślałam o przeszłości, nie widziałam w tym problemu.

Nagle rozbrzmiał dźwięk dzwonka, wyrywając mnie z zamyślenia. Uśmiechnęłam się mimowolnie, pakując pośpiesznie swoje rzeczy do plecaka. Poszłam z Jonem na klatkę schodową, gdzie dołączył do nas Peter. Wyszliśmy razem ze szkoły, gdzie czekała już Em z Cole'm. Po przywitaniu się z nimi, wsiedliśmy wszyscy do zaparkowanego przy drogowskazie samochodu — było to BMW M3 w kolorze czarnej perły. Z pewnością o tym ,,przesadzonym'' prezencie na urodziny opowiadała w zeszłym miesiącu Em. Jako kobieta współczesna wolała samej na wszystko zapracować, ale los skrzyżował jej ścieżki z bogatym chłopakiem, przez co czasem żyli ze sobą jak pies z kotem.

W mieście mieliśmy tylko jedną kręgielnie, która z pewnością funkcjonowała dłużej, niż chodziłam po tym świecie, ale właściciel ani myślał o jej remoncie, dlatego pomimo wielu lat nie zmieniła się ani trochę. Półmrok panujący w pomieszczeniu, niczym w starożytnej krypcie, uniemożliwiał dostrzeżenie pożółkłych plam na błękitnych ścianach. Malowidła tuż nad torami przedstawiały Dyskobol, co dodawało miejscu osobliwego klimatu. Sentyment sprawiał, że podobało mi się przebywanie w nim.

Na początku zapłaciliśmy za godzinę gry, ale gdy zaczęliśmy trzecią rundę, nagle skończył nam się czas, więc dopłaciliśmy, aby móc ją dokończyć. Jak zawsze, nie mogłam odpowiednio dobrać do siebie żadnej kuli, zyskując w ten sposób usprawiedliwienie dla swojego mizernego wyniku.

Wydawało się, że wszystko było w porządku, ale nasz ,,meczyk'' zakończył się remisem Petera i Cole'a, a żaden z nich nie zamierzał czegoś takiego przyjąć do wiadomości. W ten sposób nasz wypad przedłużył się o kolejne dwie godziny.

Kiedy w końcu wyszliśmy z kręgielni, na zewnątrz zapanował mrok. Niebo przybrało hebanową barwę, przez nagromadzone ciemne chmury.

Odetchnęłam pełną piersią, rozkoszując się nocnym powietrzem.

— Musimy takie wypady robić częściej — powiedział z zadowoleniem Cole, który ostatecznie wygrał dzisiejsze starcie.

— Zgadzam się. Trzeba od czasu do czasu pozwolić dzieciom się wybawić — dodała Em, szturchając go zaczepnie, po czym spojrzała na nas. — Macie jak wrócić?

— Tak, zaraz mam autobus — odpowiedział pierwszy Peter, próbując ukryć niezadowolenie wywołane przegraną.

— A ja zrobię coś dla dobra natury i pójdę pieszo — pochwalił się Jon, brzmiąc przy tym jak rozpieszczone dziecko i wyjął z kieszeni paczkę fajek.

— Yhm, Matka Natura na pewno dziękuje ci za taką pomoc — prychnęłam złośliwie, posyłając mu pełne politowania spojrzenie. — Co innego pewnie mówią twoje płuca.

— Nie martw się, one są ze stali — dla potwierdzenia swych słów poklepał się po klatce piersiowej.

— A jak z tobą, Alice? — wtrąciła Em.

— Pewnie pojadę autobusem — odparłam, wzruszając niedbale ramionami.

— Podwieźć cię?

— Nie, nie trzeba. Musielibyście jechać w przeciwnym kierunku, a wtedy powrót do domu zająłby wam dwa razy więcej czasu — odpowiedziałam ze zdecydowaniem. — Do poniedziałku!

Pożegnałam się ze wszystkimi, idąc we własną stronę. Każde z nas mieszkało w innej części miasta, przez co wspólny powrót był praktycznie niemożliwy. Dojście na odpowiedni przystanek zajęło mi około półgodziny, ale nie narzekałam z tego powodu.

Wyjęłam z torebki telefon, by poświecić nim na rozkład jazdy.

— Cholera... — warknęłam, kręcąc z niezadowoleniem głową.

Nie podobało mi się, że musiałam czekać ponad czterdzieści minut na autobus, ale jednocześnie nie zamierzałam prosić rodziców, aby po mnie przyjechali. Zdecydowałam pójść na kolejny przystanek, zabijając w ten sposób nazbyt dużą ilość wolnego czasu, gdy nagle gwałtownie się rozpadało. Odetchnęłam głęboko, gratulując sobie szczęścia.

Prychnęłam zirytowana, wychodząc spod niewielkiego daszku prosto w ścianę deszczu. Taka pogodna, jak i pora dnia były moimi ulubionymi, więc nie mogłyby mnie zatrzymać.

Nie minęła minuta, kiedy moje kasztanowe włosy oklapły, a woda przesiąkła ubrania. Z nudów zaczęłam nucić pod nosem każdą piosenkę, o jakiej sobie tylko przypomniałam.

Nagle jedna z mijanych przeze mnie lamp zamigotała, co mimowolnie wywołało dreszcze na moich plecach. Wtedy przypomniała mi się historia, jaką opowiedziała mi kiedyś mama, kiedy to wracała przez park z dyskoteki, a przez całą drogę ktoś za nią podążał. Za każdym razem, gdy przyspieszała, nieznana jej osoba robiła to samo. Próbowała nawiązać z nim kontakt, wołała coś, ale nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Postać dała jej spokój, dopiero gdy znalazła się przed swoim domem. Dzień później znaleziono zmasakrowaną młodą dziewczynę gdzieś w okolicznych krzakach. Przez kilka najbliższych tygodni moja mama nie myślała o niczym innym, jak o tym, że to mogła być ona.

Zachichotałam cicho, bijąc brawo swojemu umysłowi za przypominanie takich rzeczy, kiedy spacerowałam wieczorem po pustym mieście. Jednakże nie sprawiło to, że zaczęłam się bać. W zasadzie nie odczuwałam wielu uczuć, które normalnie powinnam.

Z chęcią zaczęłabym wszystko jeszcze raz, by obrać nową drogę. Metaforycznie nie znałam kierunku, w jakim podążałam, ale zgadywałam, że turlałam się w dół. Nie przejmowałam się tym, co miała przynieść przyszłość. Nie posiadałam nic, co mogłabym stracić, gdyż poświęciłam już każdą rzecz jaką ceniłam. Poza tym, mojego cierpienia nie dało się w żaden sposób załagodzić. Ból, który czułam był jak rak, więc albo wywróciłabym życie do góry nogami, aby się go pozbyć, albo pozwoliłabym mu się dalej zatruwać, tak jak to dotychczas robiłam.

Mruknęłam cicho w zamyśleniu, zadzierając głowę wysoko do góry, przez co kilka zimnych kropli deszczu zderzyło się z moją twarzą.

Chociaż zdawałam sobie sprawę, że jedynym wyjściem była zmiana podejścia do życia, to wolałam tkwić w bańce pełnej kłamstw. Kochałam moją krainę, ceniąc ją ponad wszystko inne, więc nie zamierzałam się jej pozbyć.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz