piątek, 29 grudnia 2017

Prologue: Dear Alice










Alice nie istnieje.
Prawdziwa Alice została zabita.
Alice...
Alice!
Czemu zabiłaś Alice?



Od kiedy sięgam pamięcią, zawsze kochałam śnić o tym, co mówiono, że jest niemożliwe w rzeczywistości.

Świat, stworzony w mej głowie, należał tylko do mnie. Nic w nim nie było tym, czym powinno, gdyż wszystko było tym, czym nie powinno. Korony drzew wyglądały jak meduzy, a grzyby we wszystkich kolorach tęczy dorównywały im wielkością, a coś takiego jak czas nie istniało. Każdy twór zmieniał się w sposób, w jaki chciałam go widzieć. Nikt nie mógł mnie tam skrzywdzić, nawet jeżeli wyszłabym poza granice niewinności.

Chociaż kochałam to miejsce całym sercem, wiedziałam, że tylko o nim śniłam. To mi jednak nie przeszkadzało, dopóki nie istniało dla niego żadne zakończenie.

Moje królestwo, tak wspaniałe i wolne od wszelkich trosk, zostało zbudowane na prochach. Nie czułam się z tego powodu winna. W końcu każdy czegoś dla siebie szukał, a żeby coś zyskać, trzeba najpierw coś poświęcić.

Ilekroć musiałam opuścić swą krainę, zaczynało się granie. Granie kogoś, kim nie byłam.

Rodzice nazwali mnie — tylko to imię nadawało mi wartości.

— I jak jest teraz, Alice? Czujesz się lepiej? — zapytała, miło się uśmiechając, szkolna psycholog.

Miałam obowiązek rozmawiać z nią co najmniej raz w miesiącu, gdyż taki był jeden z warunków przyjęcia mnie do nowego liceum. Żeby wydostać się z poprzedniego piekła, w którym znajdowałam się przez pół roku, obiecałabym wszystko, byle tylko móc stamtąd uciec.

— O wiele lepiej — przytaknęłam ochoczo, zmuszając kąciki ust do podniesienia się.

— Nie martwisz się, że sytuacja się tutaj powtórzy, tak jak w poprzedniej szkole? — dopytywała, nie przestając grać przejętej moim losem.

Rozmawiałam z wystarczającą ilością psychologów i psychiatrów, by zauważyć, że odpowiednia mimika twarzy potrafiła zdziałać więcej od słów. Mogłabym powiedzieć, że zadźgałam przed zajęciami królika i jeżeli wyglądałabym przy tym jak aniołek, wymyśliliby na poczekaniu dla moich czynów jakąś wymówkę, udając, że wszystko było w porządku.

— Nie, jestem pewna, że tutaj będzie lepiej. Poza tym myślę, że po tym co przeszłam, nie ma rzeczy, które mogłyby mnie złamać — odpowiedziałam pewnie, przybierając tak zwaną ,,otwartą pozycję''.

Od kiedy zaczęły się moje problemy z depresją, a żaden psychiatra nie potrafił mi pomóc, zainteresowałam się wszelkimi tematami związanymi z psychologią, w wyniku czego nauczyłam się manipulować mową swojego ciała, która potrafiła sprawić, że odbiorca zaczynał wierzyć w to, co widział, a nie słyszał.

— Bardzo mnie to cieszy. A co z tabletkami? Bierzesz je regularnie?

— Tak samo jak zawsze — zapewniłam.

W rzeczywistości nie połknęłam ani jednej pigułki. Nie wierzyłam, żeby mogły mi w jakikolwiek sposób pomóc, nawet jeżeli moja matka twierdziła inaczej, dlatego chowałam je zawsze pod językiem, a następnie wypluwałam do sedesu.

— To dobrze. Mam nadzieję, że niedługo nie będziesz musiała ich brać.

— Yhm. — Przytaknęłam, uśmiechając się przekonująco.

— Zatem nie będę cię już dłużej trzymać. Możesz wracać na lekcje.

— Dobrze. Dziękuję i do widzenia — rzuciłam z przyzwyczajenia, natychmiastowo wstając.

Podniosłam swój czarny plecak z ziemi, zawieszając go na lewym ramieniu, po czym wyszłam z niewielkiej klitki zwanej ,,gabinetem psycholog''.

Gdy tylko znalazłam się na korytarzu, rozbrzmiał raniący uszy dźwięk dzwonka, co spowodowało, że mimowolnie się skrzywiłam. Wylewającej się masie uczniów, opuszczających swoje sale z zaskakującą szybkością, rozlegające się wycie zdawało nie przeszkadzać. Moc przyzwyczajenia potrafiła być naprawdę potężna, jak i na swój sposób przerażająca.

Poprawiłam pasek plecaka, kiedy spróbował zsunąć się z mojego ramienia. Nie zdobyłam jeszcze wprawy w udawaniu przed tak ogromną rzeszą ludzi, ale domyślałam się, że wkrótce do tego przywyknę.

Widząc ciekawskie spojrzenia, które przyciągałam skuteczniej niż paczka czipsów u nazbyt miłego kujona, czym prędzej odeszłam sprzed drzwi gabinetu psycholog.

Ruszając za innymi uczniami przywołałam w głowie obraz planu lekcji, aby móc odnaleźć odpowiednią salę. Wizja języka angielskiego napawała mnie pewnego rodzaju ulgą. Radziłam sobie z nim doskonale, więc czułam się na tym przedmiocie najlepiej. Musiałam tylko znaleźć drzwi z odpowiednim numerkiem, co udało mi się osiągnąć ledwie przed kolejnym dzwonkiem.

Weszłam ze wszystkimi do klasy, starając się zbytnio nie rozglądać. Nie chciałam z nikim złapać kontaktu wzrokowego.

Każdy zajął swoje stałe miejsce, przez co zostały wolne tylko trzy pierwsze ławki z każdego rzędu. Tłamsząc chęć ciężkiego westchnienia, usiadłam przy oknie, aby w chwilach nieuwagi nauczycielki móc przez nie wyglądać.

Profesorka wyglądała na całkiem sympatyczną osobę, choć należącą do grupy tych dorosłych, którzy starali się wpasować we współczesne trendy nastolatków, imitując na swój sposób także ich zachowanie czy wypowiedzi. Czułam, że mimo wszystko ją polubię, a przynajmniej postaram się to zrobić. W końcu uczyła mojego ulubionego przedmiotu.

Niestety, kazała mi się jeszcze raz przedstawić, robiąc krótką prezentację mojej nieciekawej osoby, jakoby to kogokolwiek obchodziło. Powiedziałam obowiązkowo, skąd pochodziłam i czym się interesowałam, nie rozwijając się zanadto. To nauczycielka zapytała, jakiego gatunku książki, muzyka i gry mnie interesowały, na co odpowiedziałam zdawkowo. Wtedy kobieta zrobiła nawiązanie do mojego imienia i ,,Alicji w krainie czarów''. Zaśmiałam się razem z resztą klasy z jej słownego żartu, choć nikogo to w rzeczywistości nie rozbawiło. Kiedyś kochałam tę lekturę, marząc o zostaniu Alicją taką jak w książce, ale oprzytomniałam w porę, aby zrozumieć, że nie byłam tego godna.

Usiadłam z powrotem na swoim miejscu, zastanawiając się, o ile zabawniej wyglądałaby cała sytuacja, gdybym powiedziała więcej. Nie zliczyłabym, ile razy pomyślałam, że życie jest zbyt monotonne, nie do zniesienia, z tymi niekończącymi się powtórzeniami codziennych zwyczajów — i to nie dlatego, że byłam kiepska z matematyki.

Jeszcze bardziej nie zliczyłabym tego, ile razy chciałam ze sobą skończyć. Jakie to ironiczne, że kiedyś uważałam wszelkiego rodzaju samobójców za tchórzy. Ale było to wtedy, kiedy jeszcze posiadałam w sobie dziecięcą naiwność, że każdy człowiek na świecie był dobry. Gdy doszła do mnie prawda zauważyłam — zwłaszcza na własnym przykładzie — że taki akt wymagał naprawdę straceńczej odwagi, aby przełamać najsilniejsze tabu, jakie wmontowała w nas Natura — chęci przeżycia za wszelką cenę.

W chwili, kiedy docierało się na samo dno, wykopywało się w nim głęboki dół i zanurzało się na tyle, żeby przestawało się widzieć światło, a to, jak będą się czuli bliscy przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie. Liczyło się tylko wyjście z otchłani, a mózg — oczadziały rozpaczą, desperacją i rozdzierającym smutkiem — podpowiadał tylko jedno wyjście. Ale ja wierzyłam, że istniało więcej rozwiązań dla każdego typu sytuacji, że poradziłabym sobie ze wszystkim. Nie potrzebowałam zatem żadnej nadymanej pani psycholog, która twierdziła, że po jednej rozmowie przejrzała mnie na wylot, gdy tak naprawdę było na odwrót.

Rozmowa z nikim nie przynosiła mi ulgi. Wszyscy zwracali uwagę tylko na moją powierzchowność, ignorując cierpienie i ślady, jakie zdobiły skórę na rękach. Wtedy zaczęłam grać. Grać kogoś, kim nie byłam. Zachowywałam się pogodnie, uśmiechając się nieustannie i przestając się okaleczać, nawet gdy miałam na to ochotę. Jedno z moich alter ego przez to umarło, ale mimo to próbowałam się wpasować w otoczenie.

Dlatego, kiedy nauczycielka kazała nam pracować w parach, bez większych przeszkód poszłam usiąść do dziewczyny, która jako jedyna — poza mną — siedziała sama.

— Mogę się dosiąść? — zapytałam miło, wskazując na krzesło obok niej.

— Pewnie. — Zabrała z niego swoją torebkę, zwalniając mi miejsce.

Kiedyś nie podeszłabym do niej w żadnym wypadku, chyba że nie miałabym innego wyboru. Wyglądała jak typowa stereotypowa księżniczka-blondynka, uważająca się za pępek świata, o dużych, zielonych oczach i figurze anorektyczki.

Odezwałam się do niej, ponieważ nie miałam niczego do stracenia, co okazało się najlepszą rzeczą, jaką ostatnio w życiu zrobiłam.

Emilii, na którą w skrócie mówiłam Em, także była nowa i przeniosła się do owej placówki parę dni szybciej ode mnie. Łączyło nas kilka rzeczy, jak poczucie humoru czy trudna przeszłość, ale o wiele więcej zdecydowanie różniło. Ona nie nosiła żadnych masek, niczego nie udawała, gdyż była na to zbyt dumna i pewna siebie. Nie zdawałam sobie z tego na początku sprawy, ale stała się dla mnie kimś w rodzaju mentora. Chciałam zostać taką zaradną osobą jak ona, ale szybko zrozumiałam, że straciłam na to szansę w chwili, w której umarła część mnie. A nie mogłam jej odzyskać, nawet jakbym chciała, ponieważ...

...zabiłam dawną Alice, gdy tylko stanęła mi na drodze.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz