niedziela, 27 stycznia 2019

Rozdział III







Wspomnienia zniekształcają perspektywę, a te najbardziej żywe potrafią unicestwić czas.

— Stephen King



Zastukałam palcami w kierownicę, obserwując pustym wzrokiem sygnalizator, czekając aż zmieni kolor nadawanego sygnału. Monochromatyczne światła Nowego Jorku dominowały nad naturalną jasnością bijącą z młodego księżyca. Adrenalina, kusząca niezapomnianymi wieczornymi wrażeniami, płynęła ulicami miasta niczym krew w żyłach, a uśpione pierwotne instynkty pojawiły się wraz z nadejściem nocy. Ojciec czasami mawiał, że ciemność ograniczała zdolności ludzkich oczu, i to zachęcało większość do sięgnięcia po pomoc mniej subtelnych środków.

Prawdziwe oblicza mieszkańców Nowego Jorku, których nie tuszowały drogie garnitury, wybielone uśmiechy czy wytapirowane lakierem włosy, zalewały ulice skąpane w słabym, jasnoszarym świetle.

Miałam ochotę popłynąć razem z nimi i zapomnieć o wszystkim. Dołączyć do roześmianych dziewczyn, które w towarzystwie koleżanek zmierzały do najbliższego klubu, żeby ostro się zabawić. Wypić niebotyczną ilość alkoholu, zażyć amfę, pójść do męskiej toalety na szybki numerek, połączyć się z ich pragnieniami, byle tylko zmienić rzeczywistość.

Wszystko się tutaj rozpoczęło. W mieście, do którego powinnam wrócić wcześniej. Uświadomiłam sobie, że mój umysł wciąż się przestawiał. Dostosowywał do śmierci ojca. Zachodziłam w głowę, dlaczego nagle zaczął prosić o spotkanie. Myślałam o tonie jego głosu, kiedy rozmawiał ze mną po raz ostatni przez telefon. Myślałam o bioterroryzmie, o mamie, o obietnicy.

Zacisnęłam mocniej dłonie na kierownicy na myśl o zaprzepaszczonej szansie uzyskania odpowiedzi na nurtujące mnie od lat pytania.

Nienawidziłam życia za niesprawiedliwość, za ofiarowanie żmudnych nadziei, za odgórne przekreślenie.

Gdy sygnalizator zmienił kolor, ruszyłam gwałtownie do przodu, opuszczając skrzyżowanie z głośnym piskiem opon. Powstrzymałam się przed skręceniem w stronę Brooklynu. Coś się zmieniło i wiedziałam, że powrót do rodzinnego domu przypomniałby mi o lepszych czasach, sprawił, że wspomnienia stałyby się żywsze, potęgując koszmarne uczucie, jakie w sobie trzymałam.

Wjechałam do podziemnego parkingu, zatrzymując samochód w miejscu, które ochrzciłam pięć lat temu jako swoje. Przestrzeń dokoła była pusta, lecz wbrew pozorom w agencji znajdowało się więcej osób, niż wskazywała na to liczba zaparkowanych pojazdów.

Wysiadłam z samochodu i zmarszczyłam nos, czując wdzierającą się w nozdrza woń spalin. Wyciągnęłam z kieszeni komunikator, czym prędzej zmierzając w kierunku rytmicznie pulsującej czerwonej kropki, która wskazywała miejsce zbiórki. Schodami udałam się na parter, a stamtąd do tylnego wyjścia.

Po dotarciu do drzwi otworzyłam je jedną ręką, wychodząc na oświetlony bladym światłem podjazd. Minęła już północ i po dziesięciu bezstresowych sekundach, w czasie których oddychałam zimnym powietrzem, poczułam mrowienie przy skroniach. Zerknęłam na komunikator, zmarszczyłam brwi, i ponownie przeanalizowałam miejsce wskazane na mapie, trwając przez chwilę w bezruchu.

Przy wyjeździe stała opancerzona wojskowa furgonetka, przygotowywana do jazdy przez trzech mundurowych, wyłączając kierowce, którego niewyraźna sylwetka odbijała się w lewym lusterku. Z boku przyglądał się wszystkiemu wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, z nienagannie ułożonymi ciemnoblond włosami i grzywką częściowo zakrywającą prawe oko. Trzymany w dłoni komunikator rzucał światło wprost na jego twarz. Mocne i wyraźne kości policzkowe dodawały mu uroku, męskości, zwłaszcza w połączeniu z lekkim zarostem na podbródku. Przejechałam wzrokiem po jego plecach i udach, spostrzegając, że był wyposażony w podobny arsenał broni.

Musiały minąć trzy sekundy, zanim do mnie dotarło, że stałam naprzeciwko osławionego ocalałego z Raccoon City.

— Leon S. Kennedy — stwierdziłam głosem reporterki gotowej na przeprowadzenie wywiadu stulecia. Moja duma kilkuletniej agentki wydała pomruk oburzenia, czując się ośmieszoną, i faktycznie w reakcji na swoje zachowanie cicho parsknęłam. — Cieszę się, że mogę cię wreszcie poznać. To zaszczyt móc współpracować z ekspertem od żywych trupów.

— Żaden ze mnie ekspert. Jestem po prostu zwyczajnym gościem, który trafia do niewłaściwych miejsc o niewłaściwej porze. — Schował do kieszeni komunikator, nie przestając mi się wnikliwie przyglądać. Otaczał go przyjemny zapach płynu do pielęgnacji skóry i wody kolońskiej, chyba o drzewo-korzennej woni, która kojarzyła mi się z mężczyznami sprowadzającymi kobiety na niewłaściwą drogę. — Ty pewnie jesteś Catherine Neri. Dobrze wiedzieć, że lubisz się skradać.

— Nie skradałam się. W przeciwnym wypadku już byś krzyczał.

— To nie w moim stylu.

— Świetnie. Nikt nas wtedy nie zdemaskuje, gdy zaczniemy przeszukiwać ośrodek. O ile wcześniej wszystko nie pójdzie w łeb. — Skinęłam głową na umundurowanych mężczyzn. — Charakter misji się zmienił?

— Nie, to wciąż misja infiltracyjna. Oni nas tylko wspomagają.

Przez kilka sekund wpatrywałam się w furgonetkę, próbując zrozumieć, jak masywny i opancerzony pojazd odporny na wymianę ognia i ataki termiczne miał się przysłużyć akcji, której główną domeną było nie rzucać się w oczy. Odnosiłam wrażenie, że prezydent nie zdradził mi wszystkich szczegółów, skazując na poznanie odpowiedzi w trakcie akcji. Pozostało mi tylko zachować czujność, licząc na wiedzę i doświadczenie swojego partnera w razie potrzeby.

— Wszystko jest już przygotowane — oznajmił jeden z żołnierzy, zachodząc nas od tyłu. Miał na oko czterdzieści lat i metr osiemdziesiąt wzrostu. W jego błękitnych oczach dostrzegłam żarzącą się determinacją, niesłychanie zadziwiającą jak na doświadczonego weterana, który z pewnością doświadczył w życiu niejednego koszmaru. — Jesteście gotowi?

— Tak, panie...

— Nazywam się Ben Smith. Przydzielono mi zadanie dostarczenia was bezpiecznie na miejsce i przypilnowania, by te żółtodzioby nie próbowały zgrywać bohaterów.

— Obawiam się, że nie będą mieli ku temu okazji — odparł Leon.

— W każdym razie miło pana poznać — zastukałam palcem wskazującym w szybkę czarnego zegarka, uczepionego mojego prawego nadgarstka — ale czas nas nagli.

— Racja. Wsiadajcie do środka.

Zerknęłam krótko na Leona, dostając w odpowiedzi zawadiacki uśmiech. Prychnęłam, idąc śladem Bena, wchodząc do wnętrza opancerzonej ciężarówki. Ben uderzył kilka razy w bok pojazdu, gdy wszystkie miejsca zostały zajęte. Samochód cicho zamruczał, gładko ruszając z miejsca, bez żadnego szarpnięcia. Powietrze było wypełnione zapachem paliwa i koncentratu do czyszczenia broni, który wpływał na mnie wojowniczo. Przez chwilę trwaliśmy w niezręcznym milczeniu, wymieniając się wyczekującymi akcji spojrzeniami.

— Agencie Kennedy i agentko Neri, pozwólcie, że przedstawię pozostałych członków naszej watahy. — Dowódca odchrząknął głośno i wskazał ręką na siedzącego na końcu mężczyznę. — Ten tutaj przyjemniaczek to Wiliam Brown, ekspert komputerowy i drugi pilot. Mike Black jest specjalistą do spraw badań i rozwojów. Facjaty Jasona Knighta niestety nie zobaczycie, jest zajęty prowadzeniem naszego cudeńka, ale z pewnością się już zorientowaliście, że pełni rolę naszego głównego pilota.

Oboje z Leonem skinęliśmy głową, krótko lustrując wymienionych członków oddziału.

— Czy macie kontakt ze sztabem? — zapytałam.

— Nie, tylko nasz przełożony wie o istnieniu tej misji.

— Rozumiem.

Obecność tajnego oddziału BSAA nadal pozostawała dla mnie niejasna, nie chciałam jednak zadawać zbyt wielu pytań. Zwłaszcza bezpośrednich.

— Hej! — Odwróciłam głowę w stronę nieogolonej twarzy Mike'a Blacka, którego mimika wahała się pomiędzy zaciekawieniem a konsternacją. — Czy to prawda, że twój ojciec pracuje dla BSAA?

— Pracował — naprostowałam głosem nie wyrażającym żadnych emocji. — Zginął niecałe dwa tygodnie temu podczas akcji bioterrorystycznej w Idaho.

Mike nagle znieruchomiał, jakby usłyszane słowa zawierały jad paraliżujący.

— O... Przepraszam, nie wiedziałem...

— W porządku. — Zamilkłam, próbując odegnać mgliste wspomnienia z niedawnej wizyty w kostnicy, nieświadomie przesuwając palcami po materiale czerwonej chustki. Purpurowe mroczki wykonały kilka piruetów przed moimi oczami, wyglądając jak znamiona śmierci. Skrzywiłam się, czując w nozdrzach swąd zgnilizny przyprawiający o dreszcze. — Dlaczego o to pytasz?

— To nic takiego. Po prostu zastanawiało mnie, czemu pracujesz dla DSO zamiast...

— ...zamiast dla BSAA jak mój ojciec — dokończyłam za niego. — Muszę cię rozczarować — nie kryje się za tym żadna ciekawa historia. Chwyciłam się tego, co przyniósł mi los, i tyle.

Leon jako jedyny nie wyglądał na zmieszanego charakterem konwersacji, która spowodowała jeszcze cięższą atmosferę niż dotychczas. Odpowiedziałam na jego wzbudzające zainteresowanie spojrzenie, wzdychając głęboko. Poruszyłam nieznacznie nogą, żeby poczuć opór pistoletu znajdującego się w kaburze, jakby świadomość obecności broni mogła powstrzymać niepotrzebną gonitwę myśli, uniemożliwiającą skupienie się na priorytecie.

— Zbliżamy się do celu, więc lepiej omówmy sytuację — oznajmił Ben, nakierowując naszą rozmowę na właściwe tory. — Naszym celem jest zinfiltrowanie ośrodka korporacji Raindrops, oskarżonych o spowodowanie bioterrorystycznego zamachu w Idaho. Całkiem prawdopodobne, że będziemy mieli do czynienia z naśladowcami Umbrelli, a to nie są przelewki. Działania na światową skalę prowadzą do poważnych konsekwencji, do których nie możemy dopuścić, dlatego musimy zrobić wszystko, żeby nasi towarzysze z DSO znaleźli obarczające ich dowody.

Starał się zachować surowy wyraz twarzy, ale zmarszczki na czole, które pogłębiały się za każdym razem, gdy się skupiał, nadawały mu wyglądu poczciwego barmana, nalewającego kolejną kolejkę z miną jasno sugerującą, że większa ilość alkoholu nie pomoże w rozwiązaniu problemów.

— Jakieś pytania?

— Czy jest szansa, że zatańczymy z diabłem w bladym świetle księżyca? — Dobiegł nas dyszkantowy głos ze strony kierowcy. Po wnętrzu pojazdu rozniosły się rozbawione parsknięcia, które bezskutecznie starano się stłumić.

— Dopóki nie prowadzisz nas do domu mojej teściowej, odpowiedź brzmi nie. Skup się na drodze.

— Przejeżdżamy właśnie obok Square Parku, sir.

— Świetnie. Jesteśmy już blisko. — Ben sprawdził zabezpieczenie swojego karabinu szturmowego RN z ledwie dostrzegalnym błyskiem żaru w oczach. Razem z Leonem nawet nie drgnęliśmy, gdy pozostali członkowie BSAA ujęli bronie w ręce. — Pamiętajcie, żeby trzymać się z tyłu i zachować ciszę. Żadnego strzelania bez potrzeby.

Zastanowiłam się chwilę, do czego — albo kogo — mogliby strzelać. Wydawało mi się, że w ośrodku nikogo nie zastaniemy, ale najwyraźniej jako jedyna tkwiłam w błędnym przekonaniu. Tajny oddział wojskowy, opancerzony wóz i specjalista od zombie to nadzwyczajne zestawienie, które wręcz krzyczało: „Przygotuj się na kłopoty!".

Bez wątpienia w ośrodku Raindrops znajdowało się coś niebywałego.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz