piątek, 16 listopada 2018

Rozdział I







Gdy kogoś stracisz, uświadamiasz sobie, że kiedyś stracisz wszystkich.

— John Green



Dźwięk odbijał się od ścian korytarza, wypełniając pustkę pomieszczenia echem naszych kroków. Zlewałam się z otoczeniem, słysząc jak ciężkie bicie mojego serca rozprzestrzenia się po całym ciele, wypierając z umysłu dokuczliwe myśli. Zapowiedź nieuchronnych i nieodwracalnych zmian tkwiła w powietrzu, wymieszana ze swądem zgnilizny.

Poddałabym pod wątpliwość realność rozgrywających się wokół mnie wydarzeń, gdybym była jedyną osobą biorącą w nich udział, tymczasem gestykulacja i ton głosu Dylana dobitnie utwierdzały mnie w przekonaniu, że koszmar miał miejsce w rzeczywistości.

— Cholerne ścierwa! Pojawiły się, kurwa, znikąd! — przeklął, nieświadomie stawiając coraz to większe kroki. Bez słowa sprzeciwu przyspieszyłam, próbując zmniejszyć dystans pomiędzy mną a wysokim na ponad metr dziewięćdziesiąt ludzkim czołgiem. — Nie ma na rynku żadnej korporacji zajmującej się wirusem. Żadna nawet nie działała nigdy w Idaho! Gdyby istniało choćby nikłe ryzyko spotkania tych kurew, rząd wysłałby większy oddział. Jak mogliśmy...

Nagle zamilkł, zrozumiawszy, że jego słowa zabrzmiały jak próba wytłumaczenia się przede mną. Położyłam mu dłoń na ramieniu, delikatnie ściskając napięte mięśnie. Wiedziałam, że zwyczajnie przytłaczał go ciężar brzemienia, z jakim przyszło nam się zmierzyć.

— Przepraszam, Cat. Nie powinienem...

— W porządku. Rozumiem cię — wtrąciłam, po czym powoli cofnęłam rękę. — Nie obwiniaj się o to, co się stało. Byłeś w zupełnie innym miejscu. Nie miałeś na to wpływu.

Dylan odetchnął ciężko, przymykając na chwilę oczy. Zmarszczki na jego poznaczonej bliznami twarzy się pogłębiły. Próbował okiełznać rozsadzające go od wewnątrz emocje, nad którymi powinien lepiej panować jako jeden z elitarnych członków BSAA.

— Wiem, ale to naprawdę posrana sprawa. Przez dwa lata nie było żadnych ataków. Wydawało nam się, że wszystko zaczyna się układać. — Przejechał dłonią po łysej głowie, sprawiając wrażenie wewnętrznie przykurczonego. — Pieprzeni durnie! Ile jeszcze są gotowi poświęcić dla pieniędzy?!

— Gdybyśmy potrafili zrozumieć ich system wartości, nie walczylibyśmy z nimi.

— Nawet nie chcę rozumieć tych skurwysynów! Przez nich zaczynam żałować, że przestano wykonywać kary śmierci.

Prychnęłam głośno, zanim zdążyłam się przed tym powstrzymać. Wyznanie na głos swoich niemoralnych pragnień, wykorzystanie posiadanych przywilejów do samosądu, rozerwanie na strzępy duszy winnych było kuszącą perspektywą. Niewielka część mnie chciała przytaknąć Dylanowi, poprzysiąc zemstę i rozpocząć łowy, zanurzyć się w otchłani nienawiści i szaleństwa, aby zapełnić nimi głęboką wyrwę w sercu. Pozostała jednak część mnie wiedziała, że w taki sposób nie należało postępować. Bez względu na okoliczności.

Słuchałam w milczeniu jak Dylan dalej bluzgał i złorzeczył. Potrzebował dać upust swoim emocjom, które tłumił przez ostatnie kilka dni, by członkowie jego oddziału nie zobaczyli, że coś osłabiło mentalność ich kapitana. Zdawał sobie sprawę, że mnóstwo osób na niego liczy i że nie może ich zawieść, dlatego odizolowany, podziemny korytarz był odpowiednim miejscem na wyrzucenie z siebie wszystkich uciążliwych myśli.

— Przepraszam — wychrypiał przez ściśnięte gardło. Niewidzialny ciężar opadł na moje ramiona, kiedy dostrzegłam w jego stalowoszarych oczach poczucie winy. — Przyszedłem tu, żeby cię wspierać, a zamiast tego wylewam na ciebie swoje żale.

— Nie masz za co przepraszać. Skutecznie odciągasz moją uwagę od tego, co sama czuję. To mi wystarcza — zapewniłam, uśmiechając się nieznacznie.

Zatrzymaliśmy się przed stalowymi drzwiami prowadzącymi do kostnicy. Żołądek zacisnął mi się w supeł, poczułam niemiłosierne pieczenie wewnątrz klatki piersiowej oraz pot na rękach. Brakowało mi tchu na myśl o rzeczach, jakie czekały w środku. Przełknęłam ciążącą w gardle gulę, wodząc powoli wzrokiem po pobliskich ścianach, unikając spoglądania na przejście.

— Na pewno chcesz wejść tam sama?

Dylan od zawsze mi towarzyszył, stąd nie zdziwiło mnie jego pytanie. Widział jak robiłam w pieluchy, jak łagodziłam konflikty innych dzieci w podstawówce, jak odrzucałam niedojrzałych licealnych zalotników, jak zaczynałam pracę w policji. Nic nie mogło odebrać wspomnień wspólnie spędzonych lat, zerwać łączącej nas więzi, dlatego zrobiłby wszystko, żeby uchronić mnie przed cierpieniem. Doceniałam jego intencje, jednak życie obfitowało w trudności, często nawet katusze i rozpacz, które trzeba było przeżyć samemu, aby natrafić w życiu na właściwą drogę.
— Tak, poradzę sobie. Nie musisz na mnie czekać. — Złapałam za klamkę i popchnęłam drzwi, wchodząc do przestronnego pomieszczenia bez okien. Po prawej stronie ustawiono rząd prycz ze zwłokami w ciemnych workach, których zawartość wypełniała tylko część pojemności. Najwidoczniej większość członków oddziału alfa powróciła z misji w kawałkach.

Ominęłam rozczłonkowanych poległych, zwalniając kroku przy posłaniach żołnierzy, którzy odnieśli najmniejsze obrażenia w starciu z bioorganicznymi. Zerknęłam na nieśmiertelniki leżące obok zwłok i podniosłam medalion należący do mojego ojca. Utkwiłam w nim wzrok, pozwalając myślom swobodnie płynąć, odwlekając nieuniknione.

Nozdrza wypełnił mi mdlący zapach rozkładających się ciał, kiedy wzięłam kilka głębokich wdechów. Zawroty głowy minęły, ale piekący posmak żółci w gardle pozostał.

Odłożyłam nieśmiertelnik na miejsce, po czym rozpięłam worek z ciałem. Na moment zamarłam w bezruchu, po czym gwałtownie oparłam się dłońmi o pryczę, przytłoczona świadomością, że najważniejsza osoba w moim życiu naprawdę odeszła z tego świata. Do ostatniego momentu łudziłam się, że to kłamstwo. Wygodniej było mi wierzyć w czyjąś pomyłkę przy identyfikacji zwłok, niż przyjąć do wiadomości bolesną prawdę.

Dotychczas słabo tlący się płomyk nadziei zgasł, pozwalając destrukcyjnej pustce się rozpanoszyć.

— P-przepraszam...przepraszam... — wydukałam łamiącym się głosem, oddychając urywanie. — Przepraszam, że nie przyjechałam... że nie widzieliśmy się zanim... W-wiem, że powiedziałbyś mi teraz, bym się nie obwiniała, że wypełniałam tylko swoje obowiązki, a obowiązki nie pozostawiają wyboru... Wiem o tym. Wiem... Mimo to żałuję, że nie miałam okazji się z tobą zobaczyć.

Pozwoliłam łzom spływać po twarzy, mocząc ciemny worek znajdujący się pode mną. Zatrzęsłam się w spazmach szlochu, zaciskając dłonie w pięści. Nakazałam sobie w myślach wziąć się w garść. To nie był odpowiedni czas ani miejsce na oddanie się żałobie.

Nabrałam kilka głębokich wdechów i wydechów, odzyskując częściową jasność umysłu.

— Zapłacą za to. Przysięgam, że sprawiedliwość ich dosięgnie. — Otarłam dłonią mokre ślady po łzach, wolną ręka przeczesując krótko przystrzyżone włosy ojca. — Dokończę twoją misję. Dowiem się, co stało się z mamą. Znajdę ją. Obiecuję.

Pochyliłam się, dotykając delikatnie głową jego lodowatego czoła. Przeprosiłam raz jeszcze, zanim drżącą niezauważalnie ręką zamknęłam z powrotem worek. Odwróciłam się plecami do pryczy, zamykając na chwilę oczy. Zignorowałam panujący w pomieszczeniu odór i znowu wzięłam kilka głębokich wdechów, wydychając dwutlenek węgla wraz z palącymi uczuciami wypełniającymi moją klatkę piersiową.

Zerknęłam ponad ramieniem na zwłoki, gotowa na pożegnanie.

— Kocham cię... Do zobaczenia w lepszym świecie — wyszeptałam, ruszając w stronę wyjścia, nie oglądając się więcej za siebie.

W korytarzu czekał na mnie Dylan, uderzając z poddenerwowaniem nogą o podłogę. Przestał to robić, odsuwając się gwałtownie od ściany, gdy tylko zobaczył mnie w przejściu.

— Wszystko w porządku?

— Można tak powiedzieć, zważywszy na okoliczności.

Przed oczami stanęło mi ciało ojca, naznaczone słabo widocznymi na ciemnej skórze sinymi plamami w okolicach szyi; znamionami śmierci nie pozostawiającymi żadnej nadziei. Poczułam chłód na dłoniach, jakbym znowu dotykała jego oznaczonej cienkimi bliznami twarzy. Nagła duszność sprawiła, że rozległy korytarz pod agencją stał się przytłaczający.

Wciąż czując odór rozkładających się ciał, zaczęłam się zastanawiać, czy moje ubranie przesiąknęło tym zapachem, czy to objaw zgonu części mojej duszy.

— Chcesz tam teraz wejść? — zapytałam, odcinając się od nieprzyjemnych obrazów.

— Nie, naoglądałem się już wystarczająco. — Wyciągnął zza pleców dłoń, zaciskając palce na niewielkim, szkarłatnym materiale. — Chciałem ci tylko to oddać.

Otworzyłam szerzej oczy, rozpoznając jedyną zachowaną pamiątkę z Włoch — sfatygowaną chustkę o wystrzępionych końcach, z którą ojciec nigdy się nie rozstawał, jakby łączyła go z rodzimym krajem.

— Dziękuję. Odpowiednio o nią zadbam. — Zabrałam od Dylana chustkę, z namaszczeniem przejeżdżając palcami po jej znoszonym materiale, uśmiechając się lekko.

— Nie wątpię w to.

Podniosłam wzrok, zamierzając lepiej wyrazić swoją wdzięczność, gdy zauważyłam, że Dylan usilnie zbierał się do powiedzenia czegoś jeszcze. Czegoś, co nie chciało przejść mu przez gardło, wzbudzając w ten sposób moją ciekawość.

— Posłuchaj, musisz...

— Nareszcie cię znalazłam! — Po korytarzu rozniósł się poirytowany głos, tłumiąc dźwięk pospiesznie stawianych kroków. — Musiałam o ciebie pytać gości z BSAA, a wiesz, że ich nie znoszę.

— Jestem pewna, że oni również nie byli z tego powodu zadowoleni — odpowiedziałam z przekąsem, wymieniając z Dylanem porozumiewawcze spojrzenia.

Powszechnie znane ikony strachu i fobii nie dotykały mężczyzn pracujących dla rządu, mimo to Ava Bowen siała pośród nich grozę. Niska i drobna, o bladej cerze z mnóstwem piegów, wyglądała jak świeżo upieczona, nieśmiała członkini jednego z wewnętrznych działów. Każdy widział w niej osobę tego typu, nawet mnie się to zdarzyło podczas naszego pierwszego spotkania, dopóki nie nadszedł moment, w którym otworzyła usta:

— Hah, to chyba jakieś jaja! Chyba że faktycznie masz jaja.

— Jakiś problem?

— Ta-ak! Jeśli faktycznie to ciebie wyznaczyli na mojego nowego partnera.

— Niestety, pracujemy od dzisiaj razem. — Wyciągnęłam przed siebie rękę, aby się przedstawić. — Catherine Neri.

— Ava, mam cię gdzieś, Bowen. Oby nasza współpraca była krótka!

Widząc jej pogardliwe spojrzenie opuściłam dłoń.

Ava niejednokrotnie próbowała wytrącić mnie z równowagi, dogryzając przy każdej możliwej okazji, licząc, że poproszę o zmianę partnera. Chociaż podchodziło to pod przemoc psychiczną, zachowywałam opanowanie niezależnie od jej zachowania. Męska część agentów często mnie o to wypytywała i obecnie mogłabym powiedzieć, że zdołałam przywyknąć do obcowania z nią, jednak nasze początki zatarły mi się w pamięci. Najprawdopodobniej ją ignorowałam, ograniczając wszelki nadprogramowy kontakt, w przeciwieństwie do czasów, kiedy należałam do Nowojorskiego Departamentu Policji i często spotykałam się po pracy ze swoimi partnerami. Z Avą mogłabym co najwyżej pójść na pogrzeb jej największego nemezis — mężczyzny o wyższym statusie społecznym niż ona — ale i to nie usatysfakcjonowałoby jej dominującej natury.

— Nie obchodzi mnie ich zadowolenie — oznajmiła wyniośle Ava, zwracając się do Dylana: — Ale lepiej sprawdź stan ich psychiki, bo jeszcze wydymają cię przy najbliższej okazji.

Złapałam Dylana za ramię, powstrzymując przed zrobieniem czegoś nierozsądnego. Posłałam mu przepraszający uśmiech, prosząc bezgłośnie o zignorowanie Avy. Po kilku długich sekundach pokiwał w końcu głową, przybierając na twarzy minę wprost wyrażającą, że wycofał się tylko ze względu na mnie.

— Muszę już wracać — uśmiechnął się słabo, zdejmując moją dłoń z ramienia, krótko ją przy tym ściskając. — Pamiętaj, że nie jesteś sama. Zawsze możesz na mnie liczyć.

— Wiem. I dziękuję. Za wszystko.

— Dzwoń, gdybyś czegokolwiek potrzebowała.

— Ty również.

Przez chwilę obserwowałam oddalającą się postać Dylana, żałując, że nie obdarzyłam go większą ilością wsparcia. Od razu jednak skupiłam na Avie, gdy wymuszonym chrząknięciem spróbowała przyciągnąć moją uwagę.

— A więc...czemu mnie szukałaś?

— Przez rozkazy z góry.

— Och, nie przeszłoby mi przez myśl, że mogłabyś mnie szukać z własnej woli — prychnęłam, krzyżując ramiona na piersi.

— Tak, wolałabym dać spokój biednej małej sierotce, ale Pullman zapomniał, że rzadko zaglądasz do naszego działu.

— I co ci powiedział?

— W normalnych okolicznościach skopałabym ci dupę za otrzymanie misji, do której mnie nie dopuszczono, ale tym razem ci odpuszczę. Uznaj to za pewnego rodzaju kondolencje. — Tłumiąc w sobie chęć powiedzenia czegoś dosadnego, spojrzałam na nią ponaglająco. Nie zrobiło to na niej wrażenia, lecz ostatecznie odpowiedziała na moje pytanie. — Powiedział, że masz się z nim skontaktować, gdy już załatwisz sprawę z pogrzebem.

— Zrozumiałam — odpowiedziałam krótko, przybierając znudzony wyraz twarzy. — Jeśli to wszystko, to pozwolisz, że już pójdę.

Przecisnęłam się obok niej, zmierzając w tę samą stronę, co wcześniej Dylan.

— Cat! — zawołała za mną, niejako zmuszając mnie do zatrzymania się. — Nie powiem, żebyś dzwoniła do mnie z każdym gównem, tak jak ten fagas Strone, ale na mnie również możesz liczyć.

Zaśmiałam się bezgłośnie, po chwili ponawiając przerwany chód. W myślach powtarzałam słowa przysięgi złożonej przed ciałem ojca, odsuwając plany związane z pracą na bok.






Utrzymać łopatki ściągnięte, napiąć mięśnie, spokojnie oddychać — upominałam się nieustannie w myślach, wykonując kolejną serię powtórzeń. Po wizycie w kostnicy oddałam się całkowicie wykonywaniu intensywnym ćwiczeniom, odcinając się od świata zewnętrznego. Istniało tylko moje mieszkanie, wyglądające na zamieszkane, aczkolwiek nie posiadające aury miłości ani ciepła. Miejsce bez duszy, zupełnie jak ciało osoby je zamieszkujące.

Zrobiłam tylko jedną przerwę, aby się przebrać i pójść na pogrzeb. Odniosłam wrażenie, jakby dobranie odpowiedniego stroju zajęło mi więcej czasu niż pożegnalna uroczystość. Różaniec, msza, pochód — wszystko otoczone było mgłą. Wtedy teraźniejszość dla mnie nie istniała, jak gdybym obserwowała wydarzenia dookoła, lecz nie brała w nich czynnego udziału. Nieświadomie dryfowałam po eterycznym świecie wytworzonym przez mój umysł, tylko fizycznie mając kontakt z rzeczywistością.

— Przykro mi z powodu twojego ojca. Federico był dobrym człowiekiem.

Niejednokrotnie powtarzające się słowa, treściwie wyrażające współczucie oraz żal. Kiwałam z wdzięcznością głową albo delikatnie się uśmiechałam, aby podziękować za kondolencje. Nie przykładałam wagi do adresatów tych wypowiedzi, dopóki nie podszedł do mnie kapitan oddziału alfa.

Wtedy z powrotem znalazłam się wśród żywych, nagle zdobywając się na słowną reakcję.

— Dziękuję, kapitanie Redfield.

— Wystarczy Chris.

— W takim razie, Chris, dziękuję za wspieranie mojego ojca.

— Robiłem tylko to, co on zrobiłby dla mnie — oznajmił z przekonaniem, przenosząc wzrok na nagrobek. — Chociaż on pewnie zdołałby mnie ocalić.

Widząc jak wyostrzają się rysy jego twarzy, a kobaltowe oczy zachodzą żalem, poczułam się pod pewnym względem oszukana. Pogrążony w czarnych myślach mężczyzna nie wydawał się tym samym człowiekiem, o którym opowiadał mi ojciec. W posłyszanych opowieściach kapitan Redfield był nieustraszonym i niezłomnym żołnierzem, przygotowanym na każdą ewentualność. Wystarczyło jednak to jedno spotkanie, by wyidealizowana przed laty postać stała się zwyczajna. Ludzka.

— Mój ojciec wiedział, jakie niesie ryzyko walka z bioterroryzmem. Świadomie dołączył do BSAA, nie zważając na niebezpieczeństwo — odparłam, poprawiając leżący na grobie bukiet. Zmagał się coraz to silniejszy wiatr, porywając uschnięte liście pobliskich kwiatów i drzew. — Jestem przekonana, że nie miałby do ciebie żadnych pretensji. Zawsze opowiadał o tobie z szacunkiem, nawet gdy musiał wyciągać cię z zapyziałych knajp po nieudanej misji.

— Tylko on miał wtedy odwagę do mnie podejść — zaśmiał się krótko, najwyraźniej przypominając sobie te niechlubne momenty żalu i rozgoryczenia, jakie przyniosła mu praca w organizacji zwalczającej bioterroryzm.

Pamiętałam uśmiech ojca, kiedy wracał po długich tygodniach nieobecności, opowiadając z ożywieniem o postępach swojej działalności, i o nielicznych momentach zwątpienia, gdy uczucie bezsilności zmywało mu sen z powiek i proponował maraton czytania bajek, by odwrócić moją uwagę od swojego stanu. Jako dziecko nie rozumiałam kierowanych nim motywów. Mogliśmy żyć spokojnie we Włoszech, w domu za którym w milczeniu tęsknił, a który poświęcił dla Ameryki. Opuszczenie Stanów Zjednoczonych nie wchodziło jednak w grę, dopóki istniała szansa, że mama wciąż gdzieś w tym kraju była. Ojciec nigdy się do tego nie przyznał, lecz domyśliłam się wszystkiego z wiekiem.

— Jak sobie z tym radzisz? — zapytałam nagle, przyparta do muru przez migawki wspomnień. — Musiałeś widzieć śmierć wielu przyjaciół... ich strata... Jak udaje ci się to znieść?

Chris zacisnął dłonie w pięści.

— Sam chciałbym to wiedzieć. Nie znam żadnego sposobu na radzenie sobie z żałobą. Po prostu skupiam się na swoim celu. Podejmuję kolejną walkę, by ich śmierć nie poszła na marne. I będę dalej walczył, dopóki nie powstrzymam bioterroryzmu raz na zawsze.

Słowa Chrisa przebiły się przez otaczającą mój umysł mgłę, sprawiając, że przerwałam wykonywanie ćwiczeń. Jego deklaracja była bodźcem, który wyciągnął mnie z otchłani marazmu. Dialektem potrzebnym do wzięcia się w garść. Otrząśnięta z szoku nareszcie mogłam rozpocząć prawdziwe działanie.

Napiłam się wody z kranu, gasząc ignorowane do tej pory pragnienie, macając po omacku dłonią po kuchennym blacie w poszukiwaniu telefonu. Po jego odnalezieniu, pospiesznie wystukałam na elektronicznej klawiaturze odpowiedni numer, czekając na odzew.

— Halo?

— Tutaj agentka federalna, Catherine Neri. Proszę o przekierowanie połączenia do doradcy spraw bezpieczeństwa narodowego, Morgana Pullmana.

— Przekierowuję — oznajmił kobiecy głos w słuchawce. Chwilę później odezwał się Pullman: — Catherine! Cieszę się, że w końcu zadzwoniłaś. Wszystko w porządku?

— Miło mi, że pytasz, ale nie zapominaj, że jesteśmy na rządowej linii.

— Twoja postawa jest godna podziwu, niemniej pozwolisz, że przekażę ci wyraz współczucia. Utrata ojca to dla każdego dziecka bolesny cios.

— Przyznaję, że przy tym treningi agencji wydają się spacerem po plaży. — Wytarłam spływający po twarzy pot, zawieszając wilgotny ręcznik na szyi. — Czemu chciałeś, żebym do ciebie zadzwoniła?

— Jest dla ciebie zadanie. Bardzo ważne zadanie — wyraźnie zaakcentował ostatnie słowa. — Jesteś gotowa wrócić do pracy?

— Nie trzymaj mnie w niepewności, tylko powiedz, na czym będzie polegało moje zadanie.

— Prezydent zdradzi ci wszystkie szczegóły.

Zmarszczyłam skonsternowana brwi.

— Prezydent? Od kiedy zaczął osobiście wydawać polecenia swoim agentom?

— Wszystkiego się dowiesz w Białym Domu.

Prychnęłam bezgłośnie, kręcąc nieznacznie głową.

Dotychczas widziałam się z prezydentem zaledwie parę razy, mimo że agenci DSO odpowiadali bezpośrednio przed nim i wykonywali tylko wskazane przez niego zadania. W większości przypadków to szefowie działów przekazywali wszystkie niezbędne informacje, działając jako pośrednicy między prezydentem a agentami. Wyjątki zdarzały się tylko przy misjach najwyższej wagi.

Odmowa nie wchodziła w rachubę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz