poniedziałek, 14 maja 2018

Rozdział 1. Wyspa Ramaraya










Dzieciństwo to najważniejszy okres w życiu każdego człowieka. Liczne badania naukowe udowadniają, że nawet czteroletnie dziecko można sklasyfikować.

Filozofowie, psychologowie i socjologowie od lat głowią się, w jaki sposób ,,wszczepić'' w ludziach już od najmłodszych lat ukształtowanie przywództwa skoncentrowanego na czynieniu dobra, a nie zła. Na ile kwestii wpływ mają rodzice, a na ile społeczeństwo i otoczenie oraz przekazane w genach osobowość i inteligencja.

Największych praktycznych wniosków przynoszą badania oparte na relacji między dziećmi a rodzicami. Pierwsze doświadczania w kontaktach z bliskimi kształtują nastawienie i przekonania na temat siebie i innych. Tworzy się pewne oczekiwania oraz schemat własnej osoby, która zasługuje (bądź nie) na zainteresowanie, opiekę, zrozumienie i wsparcie.

Wbrew pozorom Katrin nie specjalizowała się w psychologii dziecięcej. Nigdy nie interesowała się epizodem poświęconym dzieciństwu, dopóki nie dowiedziała się, że temat zagadnień na obronie będzie go dotyczył. Wcześniej nie zastanawiała się, czy została wychowana w odpowiedni sposób. Wychodziła z założenia, że jeżeli nie była molestowana ani bita, to nie powinna narzekać. Dobrze, że tego nie robiła, inaczej rówieśnicy nie daliby jej żyć.

Logika przeczy egzystowaniu jednego i słusznego wzorca stylu życia, pracy, nauki czy sposobu wychowywania i kształtowania dzieci. Powszechnie wiadomo, że nie istnieją jednostki idealne, a jednak ludzie odznaczają się słabość do wierzenia w istnienie takowych osób.

Z uwagi na podchodzenie z wyższych sfer, każdy znajomy Katrin jej zazdrościł. W rzeczywistości, według naukowców, posiadali znacznie szczęśliwsze dzieciństwo niż ona, więc predyspozycje do osiągnięcia sukcesu powinni mieć większe. A jednak to nie oni znajdowali się w prywatnym odrzutowcu, będąc w drodze na wyspę dostępną tylko dla najwybitniejszych przedstawicieli ludzkiego gatunku.

Katrin zachowałaby się próżnie wychodząc z założenia, że zasługiwała znaleźć się wśród największych umysłów na Ziemi. Obiecała sobie, że jednorazowo wykorzystała swoje elitarne nazwisko do osiągnięcia celu. W przeciwnym wypadku będzie zmuszona przyjeżdżać na święta do rodziców, co skończy się przypałem albo niewypałem, i to w dosłownym znaczeniu. Naukowcom nie powinno się dawać dni wolnych. Wariują od zbyt dużej ilości wolnego czasu.

Według gamy szerokich badań przeprowadzonych na przestrzeni wielu lat, w przyszłości Katrin czekał taki sam los. Czuła napływ determinacji, ilekroć o tym myślała — chciała zajść dalej niż jej rodzice.

— Życzy sobie pani czegoś do picia, panno Rost?

Odwróciła głowę od okna, i od bijącej z zewnątrz jasności, uśmiechając się do stojącego przy stoliku stewarda. Czarny garnitur, szyty na miarę, idealnie przylegał do jego wysokiej i smukłej postury. Blond włosy zostały starannie ułożone i zaczesane na lewą stronę twarzy, której mimika wyrażała cierpliwość i opanowanie. Wyglądał na niewiele starszego od Katrin, mogącego co najwyżej liczyć dwadzieścia pięć albo sześć lat.

Istotnie oboje znaleźli się na pokładzie poprzez zwykły fart. Mnóstwo innych osób mogłoby zająć ich miejsca. Katrin zdawała sobie z tego sprawę, dlatego zamierzała dać z siebie wszystko, aby nikt nie pożałował sprowadzenia jej na wyspę Ramaraya.

— Nie, dziękuję. Kiedy dotrzemy na miejsce?

— Niedługo. Może w tym czasie chce pani coś zjeść?

Z trudem powstrzymała się od zazgrzytania zębami, po raz kolejny odmawiając. Liczyła, że znajdowali się wystarczająco blisko celu, by wymijające odpowiedzi nie były koniecznością. Jednak najwyraźniej nie tolerowano żadnych wyjątków.

Katrin założyła okulary przeciwsłoneczne i wyjrzała przez niewielkie okno, dostrzegając wyspę w oddali. Wysokie wzniesienia, przypominające góry zasiedlone zmutowanym brokułem, skutecznie ukrywały wszelkie zalążki cywilizacji. Pod każdym względem dopilnowano, by istnienie tajemniczej i elitarnej metropolii zostało zatuszowane.

Pomimo widoku z lotu ptaka, Katrin nie wypatrzyła żadnych budowli ani śladów nowoczesności.

Przesunęła okulary na czubek głowy, mocniej wbijając się w skórzany karmelowy fotel. Na moment zatkały jej się uszy, a żołądek ścisnął niebezpiecznie. Żałowała, że częściej nie podróżowała samolotem. Wtedy ominęłyby ją nadprogramowe i niepożądane wrażenia przed lotem, jak i po.

— Jesteśmy na miejscu, panno Rost — poinformował steward, uśmiechając się miło. Kiedy jego błękitne oczy spoczęły na smętnej minie Katrin, przybrał zatroskany wyraz twarzy. — Dobrze się pani czuje?

— Tak, wszystko w porządku.

Podniosła się apatycznie, odgarniając kasztanowe kosmyki sprzed oczu. Zajęta nie zwymiotowaniem na posadzkę wartą więcej niż cały jej życiowy dorobek, nawet nie zauważyła, kiedy samolot wylądował.

Poszła za stewardem w kierunku wyjścia, z powrotem nasuwając okulary przeciwsłoneczne na nos. Zadrżała podekscytowana, kiedy poczuła pierwszy powiew wiatru na skórze. Odetchnęła pełną piersią, rozkoszując się powrotem na ziemię.

Uśmiechnęła się enigmatycznie, widząc przed sobą niepowtarzalną szansę na lepsze życie.

— Miłego pobytu, panno Rost — powiedział steward, kiedy Katrin znalazła się na wysuniętych z samolotu schodach.

Kobieta zatrzymała się nagle.

— Jak się nazywasz?

— Jon Coben — odpowiedział nie zdradzającym emocji głosem. Tylko na ułamek sekundy przez jego twarz przemknęło zmieszanie.

— Dziękuję za wspólną podróż, Jon. Bezpiecznego powrotu. — Skinęła na pożegnanie głową.

Każdy czyn posiadał jakiś motyw, nawet najbardziej niezrozumiały i niepojęty dla innych. Katrin nie bez przyczyny zapytała mężczyznę o imię — chciała zapamiętać osobę, przy której wkroczyła na nową drogę życia. Czuła, że w przyszłości będzie to dla niej istotne.

Lotnisko było połączeniem portu lotniczego z bazą lotniczą. Odpowiednio rozbudowana infrastruktura umożliwiała przyjęcie wszelakiej maści pojazdów lotniczych. Poza pasem znajdował się rejon pełen hangarów, warsztatów i magazynów. Wieża kontroli, mimo specjalnego kamuflażu w postaci półprzezroczystych paneli, wyróżniała się najbardziej, i to tuż przy niej czekał na Katrin opancerzony wóz.

Kobieta ze zmarszczonymi brwiami spojrzała na pojazd, a potem na mężczyznę w mundurze wojskowym, który zajął się jej bagażem. Była to tylko jedna walizka, ponieważ jak twierdził konsultant, wszystkie niezbędne rzeczy otrzyma na miejscu.

Katrin nie spodobał się militarny nacisk, jaki dostrzegła na każdym kroku. A znajdowała się na Ramaray niecałe pięć minut.

— Katrin Rost! — zawołał doniośle mężczyzna, idąc z otwartymi ramionami w kierunku kobiety. — Cieszę się, że zgodziłaś się przyjechać.

Uścisnął ją delikatnie, aczkolwiek stanowczo, jakby byli starymi znajomymi.

— Mike Tesla do twojej dyspozycji.

— Miło cię poznać, Mike — odpowiedziała spokojnie Katrin, podając mu rękę.

Palce Mike'a były chude, długie i precyzyjne, co nie uszło jej uwadze. Podobnie jak z miodowym zapachem skóry, powstałym w wyniku użycia żelu z domieszką patoka, aby zatuszować charakterystyczną woń znajdującą się w warsztatach i pracowniach.

Pod grubymi brwiami lśniły zielone jak las oczy, wpatrujące się z życzliwością w Katrin.

— Spodziewaliście się, że będą ze mną jakieś problemy? — zapytała żartobliwie, wskazując nieznacznie głową na żołnierza stojącego obok.

— Uznaliśmy, że powinniśmy się zabezpieczyć na przyjazd córki państwa Rostów — odpowiedział figlarnie. — Jak się mają twoi rodzice?

— Wszystko w porządku, dziękuję. — Odchrząknęła, spoglądając znacząco w stronę stolika zabiegowego. — Co to za strzykawki?

Uśmiech na twarzy Mike'a znikł. Zaniósł się krótkim i ironicznym śmiechem, pocierając z zakłopotaniem kark.

— To szczepionka. Obowiązkowa dla wszystkich mieszkańców wyspy. — Zatoczył ręką łuk w kierunku zielonego terenu za swoimi plecami. — Nie zobaczysz cudów, jakie tutaj stworzyliśmy, dopóki ci tego nie zaaplikujemy.

— I zostaję o tym poinformowana teraz? — prychnęła kpiąco. — Nie uważam, żeby było to właściwe postępowanie względem gości.

— Przykro mi, Kat. Procedury są bezlitosne.

Usłyszana odpowiedź i kompletny brak wyjaśnień nie zadowalał Katrin. Zażądałaby bardziej satysfakcjonującego uzasadnienia potraktowania jej w taki sposób, lecz wiedziała, że byłoby to bezcelowe. Nie miała innego wyjścia, jak zgodzić się na zastrzyk.

— Miejmy to za sobą.

Mike uśmiechnął się zadowolony. Wolał unikać niepotrzebnych komplikacji, dlatego ulżyło mu, że kobieta nie zrobiła żadnej afery na widok strzykawki.

— Obiecuję, że nie zaboli za mocno — zapewnił, zakładając lateksowe rękawiczki. — Wyciągnij lewą rękę przed siebie — poprosił.

Złapał za nadgarstek Katrin, układając jej rękę w odpowiedni sposób. Odkaził miejsce tuż nad zgięciem łokcia, a następnie wbił zdecydowanym ruchem igłę w skórę. Katrin przyglądała się jego poczynaniom z beznamiętnym wyrazem twarzy, skupiając się na opróżnianej strzykawce. Uśpiony dotychczas bodziec zachęcił ją do uderzenia Mike'a, na co skonfundowana zmarszczyła brwi. Nie rozumiała, dlaczego miałaby to zrobić.

— Dobra robota, Katrin. Spisałaś się świetnie. — Mike odłożył strzykawkę na wózku, ściągając jednorazowe rękawiczki. — Szkoda, że nie wszyscy potrafią zachować takie opanowanie.

— Ludzkie lęki nie biorą się znikąd. Trzeba to uszanować — odpowiedziała pretensjonalnie.

— Masz rację. Zapomniałem, że rozmawiam z psychologiem — zaśmiał się Mike, kiwając głową na stojącego obok żołnierza. — Gotowa do drogi?

— Oczywiście.

Mike otworzył Katrin drzwi, siadając obok niej na tyłach pojazdu. Mundurowiec tymczasem zapakował do środka bagaż kobiety, a następnie usadowił się bez słowa na miejscu kierowcy. Ostre rysy jego twarzy nie zdradzały żadnych emocji, zupełnie jakbym był zaprogramowanym robotem. Katrin nie wykluczała istnieniu takiej możliwości, ani na moment nie zapominając o znajdujących się na wyspie geniuszach wszelakich dziedzin.

Dreszcze ekscytacji przebiegły jej po plecach.

Nie mogła się doczekać dołączenia do nich.



☣ ☣ ☣



W korytarzu rozlegał się cichy odgłos kroków stawianych na betonowej podłodze. Mężczyzna kierował się w stronę hałasu, aż w końcu przystanął przed swoim pokojem, przez kilka sekund nasłuchując przytłumionych przez muzykę głosów dochodzących z wewnątrz.

Otworzył drzwi. W pomieszczeniu przebywało trzech zagubionych członków, których od godziny szukał. Usadowili się na bliźniaczych łóżkach ustawionych przeciwlegle do siebie, paląc skręty i słuchając dudniących basów płynących z głośnika postawionego na jego posłaniu.

Adrian uniósł skonfundowany brwi, spodziewając się innego zachowania po członkach jednostki specjalnej.

— Nie rozluźniliście się za bardzo? Za kwadrans musimy zameldować się w laboratorium — przypomniał.

Mężczyźni spojrzeli po sobie rozbawieni.

— Wyluzuj. Mamy jeszcze czternaście minut.

Najstarszy z żołnierzy zaciągnął się demonstracyjnie, uśmiechając się kpiąco do nowego kompana. Riley Marsh znał tok myślenia takich jak on i nigdy nie był do końca przekonany, czy im z tego powodu współczuł. Awans do Oddziału Specjalnego traktowali jako najwyższe wyróżnienie, gdy w rzeczywistości nie istniało nic gorszego. O niektórych rzeczach nie powinno się wiedzieć dla własnego bezpieczeństwa, a ich jednostka musiała znać wszystkie sekrety wyspy Ramaray, by nikt niepowołany się o nich nie dowiedział.

Ich obowiązkiem było umrzeć dla tych tajemnic, a nieświadomy młodzian się pewnie z tego powodu cieszył.

— W tym stanie to nawet czterdzieści minut by wam nie wystarczyło — powiedział pretensjonalnie Adrian, odwzajemniając twarde spojrzenie dowódcy.

Podszedł do swojego łóżka i wyłączył muzykę, dając swoim uszom ukojenie. Spojrzał piwnymi oczami po kolei na każdego z mężczyzn, powstrzymując się przed cisnącym na usta komentarzem o fatalnym wyborze odtwarzanych utworów.

Niezbyt optymistycznie widział ich współpracę.

— Poczekam na was na miejscu. Załatwię wam trochę więcej czasu, ale lepiej się pospieszcie — oznajmił, po czym wyszedł z pokoju.

David Wolf, przysadzisty brunet o karku szerokim jak u byka, zgasił skręta i schował resztę nikotyny do wspólnej komody stojącej przy ścianie.

— Myślicie, że chciał się podlizać?

— Raczej pokazać, że ma trochę oleju w głowie — odpowiedział Riley.

Wstał niespiesznie z łózka i założył pozostawiony na szafce hełm wraz z komunikatorem. Nie pozbył się uprzedzeń do nowego członka oddziału i zakładał, że nie wytrzyma w laboratorium dłużej niż tydzień.

W takim wypadku szczeniaka czekał kolejny awans. Awans z żołnierza na obiekt badawczy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz