niedziela, 6 maja 2018

Chapter 4: Blood On My Hands










W trzewiach moich, choć nie żyję,
dla ludzkości sekret kryję.



Spędziłam w pokoju Em większą część dnia, obserwując jej poczynania z największą uwagą. Nie zauważyłam niczego podejrzanego począwszy od przerażającej statuy, a kończąc na niespodziewanej śmierci postaci Linka. Wzięłam nawet jedną słuchawkę, by sprawdzić, czy z muzyką wszystko było w porządku.

Powinno mnie to uspokoić. Powinnam utwierdzić się w przekonaniu, że ubzdurałam sobie, że z Em jest problem. Powinnam uwierzyć, że miałam najzwyczajniejsze w świecie urojenia.

Nie zrobiłam żadnej z tych rzeczy. Instynkt na każdym kroku ostrzegał mnie, że działo się coś niepokojącego, że powinnam mieć się nieustannie na baczności. Zahaczało to o paranoję, lecz nikomu nie musiałam się zwierzać ze swoich przemyśleń czy obaw, aby martwić się, co sobie o mnie pomyśli. W gruncie rzeczy nie było to zbyt istotne. Liczyło się tylko odkrycie prawdy.

Oparłam się o szklaną ścianę przystanku autobusowego, czekając na jeden z najbardziej kapryśnych środków komunikacji na świecie. Dziwiło mnie, że średnia roczna wypadków na drodze nie wynikała z ich winny, skoro stworzono o nich mnóstwo miejskich legend i strasznych historii. Czasem zastanawiałam się, czy nie zostałam kiedyś przeklęta w trakcie jazdy. Tłumaczyłoby to moje wszystkie życiowe problemy.

— Przepraszam, czy widziała pani laptopa? — odezwał się czyiś głos.

Zamrugałam pospiesznie, by odegnać chwilowe zamroczenie i wyjść poza strefę marazmu. Skupiłam się na rzeczywistości, przenosząc wzrok na postać przede mną. Wymizerniała młoda kobieta, której twarz częściowo ukrywał kaszmirowy szalik, wpatrywała się we mnie wyczekująco przekrwionymi oczami.

— Czy widziała pani laptopa? — powtórzyła.

Przechyliłam lekko głowę w bok, mrużąc w zamyśleniu powieki. Przez chwilę bezduszny ton kobiety wwiercał mi się w uszy. Wyczułam w nim niepokój.

Mój paranoiczny umysł kazał mi zachować czujność.

— Nie, przykro mi — odpowiedziałam spokojnie, wzruszając niezauważalnie ramionami.

— W takim razie do widzenia.

Po zdawkowym pożegnaniu, kobieta poszła nieco niestabilnym krokiem we własną stronę. Odprowadziłam ją wzrokiem, dopóki nie skręciła za róg pobliskiego supermarketu.

Doświadczyłam w swoim krótkim życiu dziwniejszych rzeczy, niemniej sytuacja sprzed chwili wprawiła mnie w pewne nietypowe przeświadczenie, że była to swego rodzaju przestroga. Nie zamierzałam tego uczucia lekceważyć, lecz na chwilę obecną nie wiedziałam, co mogłabym z tym zrobić.

Musiałam czymś zagłuszyć dzwonienie w uszach, które dokuczało mi od czasu podejścia osobliwej kobiety, dlatego wyciągnęłam z torebki słuchawki. Pokręciłam lekko głową, wyrzucając z myśli jej obraz. Wtedy spojrzałam na rozciągającą się przede mną jezdnie, po której sunęły samochody przekraczające dopuszczalną prędkość. W pewnym momencie zauważyłam, że na drodze znajdował się laptop. Rozejrzałam się, chociaż wiedziałam, że szukająca go kobieta już dawno odeszła.

Przykro mi było z powodu urządzenia, którego nieżycie miało dobiec wkrótce końca. Nie czułam jednak aż takiego smutku, by do niego dołączyć, więc nie ruszyłam się ze swojego miejsca.

Uważnie obserwowałam przedmiot, widząc jak jeden z samochodów go rozjeżdża. Ku mojemu zdziwieniu, nie pozostały po nim żadne fragmenty. Przetarłam oczy, zrzucając winę omamów na zmęczenie i zbyt długie wpatrywanie się w ekran komputera.

Po kilku minutach podjechał autobus, do którego wsiadłam bez zbędnego zwlekania. Usiadłam na miejscu przy oknie, próbując wyrzucić z głowy wszelkie niepożądane myśli. W tym celu pomyślałam o bezpiecznej przystani, jaką była moja wymyślona kraina. W końcu mogłam odetchnąć, choć na moment odrywając się od rzeczywistości.

W domu zastałam tylko Lily, co przyjęłam z pewną dozą ulgi. Od razu poszłam do łazienki, żeby wziąć prysznic i jak najszybciej zakopać się pod kołdrą.

— Idę się myć! Jak będziesz coś chciała to zapukaj! Słyszałaś?!

— Tak! — odkrzyknęła Lily chwilę przed tym, jak zamknęłam się w łazience.

Ściągnęłam wszystkie ubrania, a następnie rozczesałam włosy i przygotowałam ręcznik, zanim weszłam do kabiny prysznicowej. Położyłam dłoń na zaworze, odkręcając ciepłą wodę.

Nagle usłyszałam czyiś krzyk.

Zakręciłam kran, nasłuchując przez kilka sekund. Panowała niczym niezmącona cisza, więc ponownie pozwoliłam strumieniu popłynąć.

Wtedy sytuacja się powtórzyła.

Tym razem udało mi się usłyszeć więcej. Byłam pewna, że zniekształcony głos pełen lęku i rozpaczy nie należał do Lily. Jednak bardziej zmartwiło mnie słowo, które odbiło się echem od ścian: ,,pomocy''.

Zakręciłam zawór i chwyciłam pospiesznie za ręcznik, by się nim zakryć. Wyszłam z łazienki, po czym gwałtownie otworzyłam drzwi do pokoju Lily.

— Coś się stało?!

— Co?

— Krzyczałaś przed chwilą?

— Nie — odpowiedziała niepewnie, przyglądając mi się zmieszana.

Bez wątpienia przyzwyczaiła się do moich niecodziennych akcji, ale jeszcze się nie zdarzyło, żebym niemalże naga się przed nią prezentowała. Co prawda nie czułam się z tego powodu zakłopotana. W końcu swego czasu zmieniałam jej pieluchy.

— Na pewno? — nie ustępowałam.

— Tak — mruknęła, przewracając zirytowana oczami.

Wyszłam z jej pokoju, jak gdyby nigdy nic, ciężko wzdychając. Byłam zbyt zmęczona, by myśleć o tym, co się przed chwilą wydarzyło.

Wystarczyło, że przeszła mi ochota na prysznic.



~ ♠ ~



Stąpała po wypalonej i suchej powierzchni, na którą skapywały krople życiodajnego płynu, przywracające glebę do dawnego wigoru. Nie wiedziała, skąd ściekała krew, dlatego podniosła ręce na wysokość oczu, by móc im się dokładnie przyjrzeć. Obserwowała, jak jej palce zaczęły się nienaturalnie wyginać, a następnie po kolei odpadać.

Upadła na kolana, próbując podnieść utracone w niewytłumaczalny sposób części ciała, lecz nie mogła nic zrobić; palce topiły się w zastraszającym tempie niczym lody na słońcu.

Nagle zapadła ciemność. Ciszę na pustkowiu przerwało warczenie, które po chwili przerodziło się w buczenie, a następnie śmiech; śmiech Sprzedawcy Masek. Jego maski wirowały po otoczeniu, a ich wykrzywione w osobliwy sposób twarze dołączyły do kakofonii śmiechu.

Ziemia zniknęła spod jej nóg, przez co zaczęła tonąć w nieprzeniknionym mroku. Próbowała krzyknąć, lecz wystarczyło, że otworzyła usta, a gardło zalała woda. Niewyobrażalny żar w płucach ostrzegał o braku powietrza niemożliwego w danej sytuacji do uzyskania. Na próżno szukała kierunku, w którym powinna popłynąć, by wydostać się na powierzchnię.

Wszędzie panowała ciemność.



~ ♠ ~



Otworzyłam oczy, gwałtownie łapiąc haust powietrza. Nie mogłam się ruszyć, dopóki nie uświadomiłam sobie, że znajdowałam się we własnym pokoju, a nie w morskiej otchłani.

Usiadłam, kiedy paraliż ustąpił. Zdezorientowana pomasowałam dłonią czoło, zastanawiając się, czy przed snem nie naoglądałam się zbyt wielu memów z kotami. Czyżby nie spodobał im się obraz, w jaki zostały wykreowane przez współczesne społeczeństwo? Jeżeli tak, to czemu akurat na mnie spadła kara?

Jakby to powiedział zoofil, pieprzyć koty. Następnym razem obejrzę zabawne filmiki z psami.

Sięgnęłam w stronę biurka, chwytając po omacku butelkę wody. Wypiłam duszkiem kilka haustów, wzdychając z ulgą.

Podeszłam do okna, by zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Na szklanej powłoce dostrzegłam kilka par odcisków dłoni. Ostrożnie przybliżyłam twarz do szyby, lecz nikogo po drugiej stronie nie dostrzegłam.

Wzruszyłam ramionami i wróciłam z powrotem do łóżka. Musiało mi się zdawać.

Bezskutecznie próbowałam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok wściekła, że odebrano mi możliwość podróżowania po strefie własnej podświadomości. Nie mogłam się udać ani do krainy snów, ani do otchłani niepokoju. Umysł przebywał razem ze mną w mojej sypialni, mimo że chciałam przenieść go w inne miejsce.

Nie spodobało mi się, że straciłam nad nim kontrolę.

Musiałam to naprawić, dlatego z samego rana pojechałam do Em. W weekendy przeważnie wyjeżdżała do pobliskiej stadniny, by pojeździć konno, lecz byłam pewna, że tym razem nigdzie nie pojechała. Skoro nie opuściła mieszkania dla matki, nie istniała szansa, żeby z jakiegokolwiek innego powodu miałaby to zrobić.

— Cholerne gówno! — warknęłam zniecierpliwiona, wybierając odpowiedni numer na domofonie.

Rozważałam sforsowanie drzwi, kiedy po raz kolejny się nie otworzyły. Jednak w porę dostrzegłam po drugiej stronie kobietę z dzieckiem. Skorzystałam z okazji i wślizgnęłam się do środka, gdy tylko otworzyły przejście, żeby wyjść.

Znalazłam się na klatce schodowej, przeskakując pospiesznie po dwa stopnie. Stanęłam przed drzwiami z numerem trzynaście i nie bawiąc się w dyskrecje głośno zapukałam.

— Hej, Em! To ja! Alice! — zawołałam, lecz nie doczekałam się żadnej odpowiedzi.

Złapałam za klamkę i powoli na nią naparłam. Drzwi się otworzyły, więc weszłam ostrożnie do środka. Od progu dało się poczuć ohydny odór zgniłych jajek. Zmusiłam się do pójścia wgłąb mieszkania.

— Em? — zapytałam, uważnie się rozglądając.

Zmierzałam w stronę pokoju Em, czemu towarzyszyło nieprzyjemne przeczucie, że stało się coś niedobrego. Obudziło to we mnie uczucia, jakich pozbyłam się dawno temu. Pierwszy raz od naprawdę długiego czasu zmartwiłam się, jednocześnie drżąc z podekscytowania.

Zaintrygowana sięgnęłam po klamkę, wchodząc do pomieszczenia otulonego całunem mroku. Dostrzegłam siedzącą na ziemi Em, opartą plecami o łóżko. Była odwrócona do mnie tyłem, przez co nie widziałam jej postaci zbyt dokładnie. Podeszłam bliżej.

Wtedy zobaczyłam jak przyciskała nóż do lewego nadgarstka. Bez ostrzeżenia wyrwałam go z rąk Em.

— Oszalałaś?! — zapytałam chłodno, obdarzając ją srogim spojrzeniem. — Co ci strzeliło do głowy, żeby zrobić coś takiego?!

Em podniosła powoli głowę i spojrzała na mnie nieobecnym wzrokiem. Widziałam w jej oczach obłęd oraz strach. Musiało do niej dojść, co zamierzała zrobić.

Zerknęłam na jej zakrwawioną rękę. Odetchnęłam z ulgą, kiedy zauważyłam, że nie zdążyła przeciąć żył.

— Em, co się stało?

Gdy odłożyłam nóż na biurko, mimowolnie spojrzałam na ekran komputera. Link oraz Statua byli zwrócone w naszą stronę, jakby wszystko uważnie obserwowali.

— To przez tę grę...

Usłyszałam w uszach dudnienie, po którym echem rozniósł się wesoły chichot Sprzedawcy Masek. Czułam jak ogarnia mnie fala niekontrolowanej złości.

Złapałam monitor po bokach i zrzuciłam na ziemię. Wymierzyłam kilka silnych kopnięć niszcząc najtwardsze z części. Resztę dokończyłam dłońmi, słysząc nieustannie w myślach znajomą melodię ze ścieżki dźwiękowej — Pieśń Leczenia.

Uspokoiłam się po pewnym czasie, wyrównując swój oddech. Spojrzałam na Em, która wciąż nie zwracała uwagi na to, co się wokół niej działo.

— Nie zbliżaj się do żadnej technologii — ostrzegłam, podnosząc się chwiejnie na nogi.

Wyciągnęłam z kieszeni telefon, drżącymi i mokrymi od krwi palcami wystukując numer alarmowy. Zdziwiło mnie, że nie odpadły, tak jak w moim śnie.

Ale najwyraźniej nie był to proroczy sen.



~ ♠ ~



Ludzie często zapominają, że śmierć nie kroczy po cmentarzach czy kostnicach. Sprawia, że śmiertelnicy kończą w grobach i na tym poprzestaje. W końcu śmierć przychodzi tylko raz i częściej ukazuje się na szpitalnym korytarzu niż przy bezimiennej mogile.

Kiedy sanitariusze zabrali Em, skupiłam się na obserwowaniu pacjentów znajdujących się pod opieką bliskich bądź pielęgniarek. Twarze pełne nadziei, wymuszone uśmiechy i puste słowa, byle tylko przekonać stojącą za rogiem śmierć, że to jeszcze nie ich czas. Nie zamieniłabym się z nimi miejscami. Rozmowa z policją nie należała do najprzyjemniejszych, ale nie niosła poważnych ani ostatecznych konsekwencji.

Pociągałam nosem i wycierałam nieustannie oczy, żeby wyjść na roztrzęsioną. Powiedziałam wszystko zgodnie z prawdą, kłamiąc tylko w kwestii zniszczonych urządzeń; że znajdowały się w takim stanie, gdy już przyszłam. Nie zdradziłam także swoich podejrzeń o duchu w grze. Udzieliłam niezbędnych informacji odnośnie rodziny Em, co zakończyło zeznanie na szpitalnym korytarzu, kiedy czekano na przyjazd moich rodziców.

Uwadze lekarzy nie uszło, że miałam poranione dłonie. Pójście z nimi, jak i zakładanie opatrunku było kłopotliwe, ale konieczne do opuszczenia szpitala.

Skłamałam, że skaleczyłam się nożem, gdy wyrwałam go z rąk Em. Widziałam zwątpienie w oczach policjantów. Nie uwierzyli mi, lecz nie dociekali. Zapewne liczyli, że śledztwo ujawni prawdę. Musiałam się powstrzymywać, żeby nie zaśmiać się z ich naiwności.

Wieczorem wróciłam razem z rodzicami do domu. Nie reagowałam na krzyki ojca ani uspakajającą go matkę. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem poświęcali mi tyle uwagi. Wydawało mi się, że dwa lata temu; w pierwszej klasie liceum, gdy w końcu zaakceptowałam i przyznałam się do depresji.

Jakie to ironiczne, że tylko tyle wystarczyło, żebym wzięła się w garść i sama z niej wyszła. Od tamtej pory wiedziałam; że poradzę sobie ze wszystkim; że cokolwiek się wydarzy znajdę rozwiązanie.

Dlatego musiałam się dowiedzieć, czemu Em zgotowano takie piekło.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz